Trener Niels Frederiksen poznaje uroki polskiej ligi, w której faworytom niełatwo zwyciężać. Śląsk ma bez porównania słabszych piłkarzy, jeszcze w tym sezonie z nikim nie wygrał, ale stworzył poważne problemy próbującemu go złamać Lechowi. Prawie 35 tysięcy kibiców wpadło w euforię dopiero w drugiej połowie, po jedynym golu w tym meczu, strzelonym przez Filipa Szymczaka.
Brak Mikaela Ishaka w składzie zdziwił i zmartwił kibiców. Jego uraz nie jest podobno groźny, ale sztab medyczny wolał dać mu wolne tego wieczoru niż narazić na pogłębienie kontuzji. Poza nim w Lechu, walczącym o mistrzostwo, występuje aktualnie tylko jeden napastnik – szukający formy Filip Szymczak, który tym razem mógł grać od początku, co dobrze się skończyło dla niego i dla drużyny. Natomiast Śląsk miał na boisku od początku dwóch napastników, co pozwoliło przeczuwać, że trener Jacek Magiera spróbuje zaskoczyć Lecha, zagrać ofensywnie.
Jednak już pierwsze minuty pokazały, że nic z tego. Goście natychmiast okopali się przed własną bramką. Kilku zawodników próbowało stosować pressing na piłkarzach Lecha wyprowadzających piłkę z własnej połowy, ale za nimi ustawiły się dwie linie defensywne, których zadaniem było przeszkadzanie Lechowi w prowadzeniu ataków pozycyjnych, bo tylko takie wchodziły w grę. Miejsca na rozpędzenie się nie było. Lech próbował nacierać, piłka krążyła od jednej strony pola karnego do drugiej, mnożyły się dośrodkowania, ale w takich sytuacjach piłka padała łupem bramkarza Leszczyńskiego. Wybiegał na swoje przedpole raz za razem, by zatrzymywać w ten sposób akcje Kolejorza.
Udało się mimo tego stworzyć kilkakrotnie zagrożenie, dzięki ruchliwości dobrze grającego Hoticia i wpadającego z piłką w pole karne z drugiej strony Walemarka. Szczęścia próbował Sousa, jednak jego strzały, choć celne, były zbyt słabe, by zaskoczyć dobrze usposobionego i rozgrzanego kolejnymi interwencjami bramkarza. Po strzale Milicia piłka odbiła się od słupka, co było największym zagrożeniem w pierwszej połowie. Śląsk nastawił się na kontrataki, o czym piłkarze Lecha wiedzieli przed meczem, a jednak niechlujnymi podaniami stwarzali gościom szanse na przechwyty i wyprowadzenie piłki do przodu. Piłkarze Śląska próbowali też zaskoczyć wysuniętego do przodu Mrozka uderzeniami niemal z połowy boiska.
W drugiej połowie, w miarę upływu czasu, robiło się coraz bardziej nerwowo, bo Lech próbował i próbował, ale nijak nie udawało mu się napocząć rywali z Wrocławia. Na trybunach nadzieje nie gasły, doping nie milkł nawet na chwilę, kibice nie chcieli się pogodzić z widmem bezbramkowego remisu. Dobrze ustawiony taktycznie Śląsk wciąż stanowił monolit. Próba Hoticia nie powiodła się – rozpędził się w ataku, mijał zawodników Śląska jednego za drugim, nie rozstawał się z piłką i w końcu uderzył, trafiając tylko w słupek po rykoszecie. Bramka Leszczyńskiego wciąż była zaczarowana.
Aż stało się. Podanie Pereiry na drugą stronę pola karnego, dośrodkowanie rezerwowego Fiabemy do Szymczaka, który miał kłopoty z przyjęciem pozycji umożliwiającej strzał, w końcu mu się udało obrócić i wszystko zmieniło się w jednej chwili. Śląsk już nie mógł kurczowo się bronić, ruszył do przodu i teraz to Lech szukał szczęścia w kontratakach. Kiedy wydawało się, że gol dla Kolejorza zamykający mecz jest murowany, akcję zmarnował Pereira. Potem szarżujący, wychodzący sam na sam z bramkarzem Fiabema został zatrzymany faulem. Sędzia uznał, że nadbiegający z boku obrońca mógł mu przeszkodzić i pokazał faulującemu tylko żółtą kartkę.
Zmarnowane szanse mogły drogo kosztować, bo Śląsk miał okazję wyrównać. Bardzo dobrze i pewnie rozegrał atak i gdyby nie rykoszet po strzale zmierzającym do bramki goście mogli wywieźć z Poznania punkt. Ostatecznie jednak wracają z niczym, a Kolejorz cieszy się z piątego kolejnego zwycięstwa i szóstego z rzędu meczu bez straty gola.