Zwycięzców się nie sądzi. Punkty wywalczone na trudnym terenie, przeciwko groźnemu dla innych zespołów przeciwnikowi, w dodatku w sytuacji, gdy nie wolno powiększać straty do lidera, mają dużą wartość. Jednak nie ma co się zachwycać postawą Kolejorza, skoro mecz można było wygrać łatwiej, nie broniąc się rozpaczliwie przed atakami ambitnego beniaminka.
Za pierwszą połowę Lechowi należy się pochwała. Momentami nawet budził podziw czyniąc niedoświadczonego rywala bezradnym. Choć grał dziwnie, wypunktował gospodarzy. Gdyby nie padły bramki, wszyscy by się zastanawiali, jaki był sens wymieniać setki podań przed własną bramką, pod naporem próbującego stosować pressing przeciwnika. Jak mawiał ś.p. Wojciech Łazarek, z tym było tak, jak z całowaniem się z tygrysem: ani to przyjemne, ani bezpieczne.
Miałoby to sens, gdyby pozwalało zgubić szarżujących rywali, szybko przenieść grę na drugą stronę boiska. Piłkarze Lecha sprawiali jednak wrażenie, że interesuje ich jak najdłuższy pobyt z piłką w okolicy bramki Mrozka, czasami wycofywali tam piłkę z połowy boiska. Dużo ryzykowali pozwalając graczom Motoru ambitnie czyhać na błędy. Oni nie mieli nic do stracenia, groziło im tylko nabijanie kilometrów, a każda pomyłka, każda niedokładność Lecha mogła go drogo kosztować. Kilka takich się przytrafiło. Lepszy zespół by to wykorzystał. Dwie strzelone bramki, w tym jedna po mistrzowsko wyprowadzonej kontrze, bronią drużynę.
Można się było spodziewać, że jeżeli Lech wykaże wyższość, to za sprawą wysokich umiejętności czołowych swych graczy. I tak się stało. Walemark ma jakość nieosiągalną dla innych ligowców. Nikt w Polsce nie potrafi zdobywać takich bramek. Wystarczyła mu odrobina przestrzeni, balans ciałem, błyskawiczne, przy tym precyzyjne uderzenie. Gdyby nie on, nie byłoby też drugiej bramki. Właśnie Walemark świetnym podaniem do Hakansa zaczął kontratak. W poprzednich meczach Ishak i Fin gubili się w takich sytuacjach. Teraz zachowali się wzorowo.
Oprócz Walemarka Lech miał w składzie Gholizadeha. Tym razem Irańczyk nie błysnął w ataku, ale w defensywie dokonywał rzeczy niezwykłych. Dziecinnie łatwo odbierał piłkę gospodarzom. Zaszachował część boiska, na której operował. Dzielił tam i rządził, nikt sobie przy nim nie pograł. Do kompletu brakowało jeszcze Sousy. Tacy piłkarze, jeśli nie zgubią formy, wygrywają mecze nawet gdy koledzy z drużyny nawet się do ich poziomu nie zbliżą.
Po przewie mecz się zmienił. Okazało się, który zespół ma lepsze zaplecze. Trener Motoru, wprowadzając rezerwowych, podniósł jakość swej ekipy i Lech od razu znalazł się w tarapatach. Szczególnie po zmianach, do których został zmuszony Frederisken. Salamon cierpiał, nie mógł grać dłużej. Także Walemark poruszał się z trudnością. Na takiego gracza trzeba uważać. Jeśli wypadnie z gry na dłużej, nie zastąpi go nikt.
Duński trener ma szeroką kadrę, ale znów widzieliśmy, jak bardzo jest ona nierówna. Nawet jeśli zmiennicy nie popełniają rażących błędów, to gra „siada”, proporcje w jakości odwracają się. Motor tego dowiódł. Był o włos od wyrównania. Próbującemu się odgryzać Lechowi brakowało argumentów. Szczęśliwe dowiózł bezcenne punkty do ostatniego gwizdka. Tym razem słabiej zagrał Gurgul. To on wybił piłkę na rzut rożny, który pozwolił Motorowi złapać dystans. Sytuacja była do uratowania, gdyby nie kiks młodzieżowca na linii bramkowej. Kozubal grał stremowany, być może za sprawą obecnej na widowni rodziny. Lisman nie zawiódł. Jakości na boisko nie wniósł, ale przynajmniej starał się brać grę na siebie
Gdyby mecz prowadził nie przebywający na gościnnych występach Japończyk, lecz polski arbiter, liczba fauli, żółtych kartek pewnie byłaby dwukrotnie większa. Trudno ocenić, czy przełożyłoby się to na wynik, ale z pewnością mecz byłby dla widzów mniej atrakcyjny.