Wydawałoby się, obserwując serię sześciu kolejnych ligowych zwycięstw Lecha, że przychodzą one łatwo. W niektórych meczach rzeczywiście zmiatał przeciwników z boiska, ale dwóch ostatnich to nie dotyczy, na wywalczenie trzech punktów piłkarze Kolejorza musieli się mocno natrudzić. W niedzielę w Kielcach długimi fragmentami szło im jak po grudzie. Gdyby trener Frederiksen zostawił na ławce Walemarka, a od początku dał szansę Fiabemie, rywalizacja skończyłaby się gorzej.
O obecnym Lechu wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że ma wyrównaną kadrę. Kilku piłkarzy góruje umiejętnościami nad ligową średnią. To przede wszystkim Hotić, Sousa, Ishak, Walemark, Gholizadeh (o którego zdrowie mocno się zaniepokoiliśmy). Złego słowa nie powiemy o bloku defensywnym. Za chwilę gwiazdą ekstraklasy zostanie Kozubal. Co jednak w takim towarzystwie robią Fiabema i Hoffmann? Ten ostatni nie dość, że nie dorasta do ligowego poziomu, to jest istnym pechowcem, pokazując się na boisku sporadycznie, za to zawsze w spotkaniach przegrywanych.
Patrik Walemark jest żywym dowodem na różnicę poziomu między ligą holenderską, wcale nie najmocniejszą na kontynencie, a polską. Zawodnik mający problem z zaistnieniem w Feyenoordzie, w naszej ekstraklasie błyszczy. Hat tricka zaliczył już w jednym z pierwszych spotkań rozegranych w wyjściowym składzie. Dla porównania – jego rodakowi, wyborowemu strzelcowi Ishakowi, mającemu za sobą ponad sto spotkań, rozegranych od 2020 roku i kilkadziesiąt zdobytych goli, nie udało się to ani razu.
Walemark nie ma jeszcze sił na pełne 90 minut. Gdyby w Kielcach grał do końca, Lech uniknąłby nerwowej końcówki. Pamiętamy błyskawiczną kontrę, gdy rozprowadzający akcję Jagiełło mógł skierować piłkę do kolegów biegnących prawą stroną boiska, ale wybrał Fiabemę. Szansa na zamknięcie meczu była duża, jednak Norweg kolejny raz potwierdził drastyczny brak umiejętności. Cóż z tego, że nie kosztował wiele, skoro pożytku z niego nie ma żadnego. Natomiast na Walemarka, gdyby miał po sezonie zostać w Lechu, trzeba byłoby wydać kasę rekordowo dużą.
Niewiele brakowało, by sędziowie uniemożliwili Lechowi zwycięstwo. Popełnili wiele błędów, w tym dwa kardynalne. Pan Lasyk potwierdził, że aktualnie jest jednym z najsłabszych ligowych arbitrów. Po tym, jak krzywdził piłkarzy Lecha w meczu ze Śląskiem, nie reagując na notorycznie popełniane na nich faule, został ponownie wyznaczony do prowadzenia ich spotkania. I znów się nie popisał, choć jeszcze więcej mogła Lecha kosztować niekompetencja Pawła Malca, sędziego VAR. Za brutalny atak, który Sousa mógł przypłacić poważną kontuzją, gospodarze powinni przez większość meczu grać w osłabieniu. Lasyk tego nie widział, sędzia VAR też chyba się zdrzemnął. Natomiast obustronne przepychanki w polu karnym zostały ocenione jako faul Hoticia. Przywołany przed Malca przed monitor Lasyk mógł się jeszcze zreflektować, jednak długie oglądanie powtórek nie wpłynęło na obiektywizm. Miejmy nadzieję, że w sobotę pana Lasyka już nie zobaczymy. Niech teraz krzywdzi innych.
Zwycięzców podobno się nie sądzi, ale niektóre momenty kieleckiego meczu budzą niepokój. Po stracie bramki Lech stanął, pozwolił się zdominować. Liczyliśmy, że nie ma powrotu do takich zachowań, ale ta mentalna przypadłość nie została zaleczona.