Wystarczyło przeobrazić grę, zacząć zwyciężać, by liczba osób chcących oglądać mecze Lecha Poznań powiększała się. Pod koniec poprzedniego, tragicznego sezonu nikt tego nie przewidywał. To dowodzi, jak duży potencjał drzemie w klubie, jak niewiele potrzeba, by wywołać entuzjazm, wskrzesić nadzieje. Wciąż jednak czai się niepokój, nie tak łatwo bowiem zapomnieć o licznych i bolesnych upokorzeniach wywołanych przez specyficzne zarządzanie i studzenie emocji wtedy, gdy zaczynają przynosić korzyści.
Klub z dumą informuje, że lider tabeli jest też ligowym liderem frekwencji, przyciągając w tym sezonie średnio 27 tysięcy widzów na mecz. Jednego wieczoru na Bułgarskiej zjawia się tylu fanów, ilu na niejednym ligowym stadionie pokazuje się przez całą rundę. Wśród nich znajdziemy wielu tzw. kibiców sukcesu, którzy nie przyszliby, gdy nie ostatnie zwycięstwa. Pamiętajmy jednak, że Lech to fenomen. Tłumy waliły na stadiony, na których grywał, nawet gdy groził mu spadek z ligi lub został zdegradowany. Poznań to nie Wrocław, gdzie w okresie, gdy Śląsk jest na fali, pojedyncze jego mecze obserwuje 20-30 tysięcy kibiców, ale gdy radzi sobie marnie, wielki, utrzymywany przez podatników stadion, pomnik wielkomocarstwowych marzeń tamtejszych polityków, jest upiornie pusty.
Zdarzało się, że i poznański obiekt, nawet Kocioł, upodobniał się do wrocławskiego. Działo się to jednak w momentach, gdy kibice mieli dość niekompetentnego zarządzania działem sportowym, braku zainteresowania władz klubu jego rozwojem i ogłaszali bojkot. Nigdy nie były to okresy długie. Prędzej lub później kibice przezwyciężali niechęć i wracali. Serce nie sługa. Należy jednak pamiętać, że wielu fanów Kolejorza, takich „z dziada pradziada”, w ostatnich latach odwróciło się od niego. Ludzie ci zapowiedzieli, że tu nie wrócą, dopóki Lechem zarządzają osoby, które w przeciwieństwie do nich mu nie kibicują.
Nie ma właściciela polskiego klubu, który nie marzyłby o takim kibicowskim potencjale, jaki ma Lech. I to zupełnie za darmo, bo nikt nigdy tak wielkiej miłości, tak długiej tradycji nie kupi. To albo się ma, albo się o tym marzy. W ten sposób Lech już na starcie ma przewagę nad całą piłkarską Polską. Tylko Legia, funkcjonująca w kilkakrotnie większej Warszawie, może próbować się zbliżać. Mający ogromne ambicje właściciel Rakowa prowadzi swój klub w warunkach bez porównania trudniejszych, bez normalnego stadionu, przy kibicach sukcesu zdających sobie sprawę, że jeśli Michałowi Świerczewskiemu powinie się noga lub zwyczajnie mu się odechce (jak niegdyś Cupiałowi w Wiśle), to Raków szybko wróci tam, gdzie był jeszcze kilka lat temu.
Układ właścicielski Lecha nie zmieni się przez długie, długie lata. Możemy tylko spekulować, co by się tu działo, gdyby klub trafił w inne ręce. Nie wiemy, czy wciąż byłby bezpiecznie zarządzany, dysponował zbilansowanym budżetem. Jesteśmy natomiast przekonani, że zarabiałby miliony, gdyby na pierwszym miejscu stały wyniki sportowe, walka o trofea i o stałą, a nie sporadyczną obecność w europejskich pucharach. Lech ma przecież wszystko, by spełnić oczekiwania miasta i regionu, by triumfy nie zdarzały się raz na ileś lat. Dziś kibice dumnie podnoszą głowę, choć zawsze już będą gotowi zrobić unik przed ciosem mokrą szmatą.