Na pierwszy rzut oka – wszystko się zgadza, trudno się do czegoś przyczepić. Było zwycięstwo Lecha, a mogło być dużo wyższe, o czym świadczy przewaga w liczbie oddanych strzałów, w posiadaniu piłki i innych elementach. Nastąpił pierwszy w tym sezonie awans na pozycję medalową. Jednak futbol bywa przewrotny i nie tak wiele brakowało do przepadku punktów, czyli do wielkiej kompromitacji. Wystarczyło, by napastnik Miedzi Henriquez w jednej z dwóch bardzo dobrych sytuacji zachował zimną krew. Winę za takie nieszczęście ponosiłby dramatyczny brak skuteczności piłkarzy Lecha, a zwłaszcza jednego z nich.
Już w pierwszym meczu tych drużyn, w środę w Legnicy, Mikael Ishak mógł zaliczyć co najmniej hat tricka. Zdobył tylko jednego gola, po rzucie karnym. Podobnie było po czterech dniach w Poznaniu. Okazji bramkowych miał chyba jeszcze więcej, ale też zdobył tylko jednego gola, łatwiejszego niż środowy rzut karny. Gdyby wszystko mu się udało, walka o tytuł króla strzelców ekstraklasy byłaby rozstrzygnięta. Szwedzki snajper z pewnością sam sobie z tego zdaje sprawę i czuje duży niedosyt. To człowiek ambitny. Miewał już kilkutygodniowe przestoje w strzelaniu goli. Wtedy do dobrych okazji w ogóle nie dochodził. Teraz ma ich bez liku. Wniosek jest taki, że możemy być spokojni: odzyska skuteczność.
Nie tylko Henriquez mógł wyrządzić krzywdę Lechowi. Goście strzelali dużo mniej, ale przecież podobnie było w Legnicy, gdzie oddali tylko dwa celne strzały zapewniając sobie sensacyjny remis. Całe szczęście, że Kolejorz ma Dagerstala. W kilku sytuacjach ratował zespół, poza tym umiejętnie rozpoczynał akcje ofensywne. Nie mylił się w tym, a na dodatek zaliczył asystę, po której Ishakowi wystarczyło dostawić nogę. Szwedzki obrońca był chyba najlepszym graczem na boisku. Gdyby miał odejść, co jest bardzo prawdopodobne, choć nikt jeszcze nie wie, co postanowi FIFA, drużyna byłaby słabsza, nawet biorąc pod uwagę, że na tej samej pozycji grają Salamon i Milić, też fachowcy w swej specjalności.
W niejednym jeszcze meczu Lech będzie miał dużą przewagę. Niejedną „setkę” spartoli. Problem w tym, by nigdy nie poprzestawał na skromnym prowadzeniu, bo to ryzykowna sprawa, o czym przekonał się w Legnicy, a mogło się to po kilku dniach powtórzyć. Wygrywa tylko ten, kto zdobywa bramki. W północnej Norwegii sytuacja może się odwrócić. Lech zostanie zmuszony do obrony, nie będzie miał wielu okazji bramkowych. Musi wykorzystać te nieliczne, które uda się stworzyć, o ile marzy o historycznym pucharowym awansie.