Zęby bolą, ale serce się cieszy

Mecze naszej reprezentacji narodowej ogląda się albo ze wstrętem i smutkiem, albo z radością z osiągniętego wyniku, ale nigdy z zachwytem nad pięknem płynnej gry. Michniewicz w tej dziedzinie przełomu nie dokonał. Naszym piłkarzom można zarzucić wszystko, tylko nie to, że gra w piłkę sprawia im przyjemność. Przeżywają męki. Od kilkudziesięciu lat nie delektujemy się widowiskowym stylem, mimo iż mamy w składzie graczy występujących na co dzień w drużynach grających w taki właśnie sposób.

Po trudnych zmaganiach z Meksykiem byliśmy zdegustowani. Oglądanie tego czegoś było okropieństwem, trochę tylko osłodzonym faktem, że nie było porażki i o naszym być albo nie być nie przesądzi kolejny mecz. Arabia Saudyjska sprawiła nie byle jaką sensację, zadziwiła piłkarską jakością i widowiskowością, ale to nie jest światowy gigant, więc można się było spodziewać, że Polacy w starciu z tą drużyną pokażą trochę więcej niż żelazną defensywę, przeszkadzanie rywalowi i próby wyprowadzenia decydującego kontrataku.

Kibice Lecha liczyli na debiut Michała Skórasia. Ten skrzydłowy potrafi grać tak, jak Saudyjczycy – dynamicznie, szybko, z polotem, kończąc akcje strzałem. Jednak Czesław Michniewicz, choć sugerował, że może na niego postawić, wybrał inne warianty. Jak się okazało – skuteczne. W polskiej kadrze aż roi się od piłkarzy z Lechową przeszłością, ale i trener dzięki temu klubowi wypłynął na szerokie wody. Rządzący nim wówczas Radosław Majchrzak, Radosław Sołtys i Michał Lipczyński zdecydowali się postawić na człowieka bez doświadczenia, ale z otwartym umysłem, wizją, ambicją. Lech był organizacyjnie w stanie rozpaczliwym, działał na krawędzi upadku, ale odnosił wyniki ponad stan. Plasował się na piątym-szóstym miejscu w lidze, zdobył Puchar Polski, od dekady nieosiągalny dla Kolejorza z solidnym budżetem.

Gdy klub przejął nowy właściciel, Czesław musiał odejść, bo ludzie z Wronek za nim z oczywistych względów nie przepadali. Dziś możemy tylko spekulować i przewidywać, że gdyby nadal tu pracował, na tytuł czekalibyśmy krócej niż cztery lata. Zagłębie Lubin, które go zatrudniło, cieszyło się z mistrzostwa od razu, choć miało słabszych zawodników i mniejsze możliwości niż Lech Franciszka Smudy, działającego bez presji, korzystającego z kredytu zaufania i anielskiej cierpliwości właściciela klubu.

Gdyby nie odejście niepoważnej osoby, jaką okazał się Paulo Sousa, Michniewicz nie zostałby selekcjonerem. Prezes PZPN Cezary Kulesza, który w swym życiu zatrudnił wielu trenerów, zna się na nich bez porównania lepiej niż Zbigniew Boniek, który jako były świetny piłkarz próbował tego fachu, lecz kończyło się to fiaskiem, a jako prezes PZPN zatrudniał takich „fachowców”, jak Nawałka, Brzęczek, Sousa. Możemy być pewni, że gdyby nie zmiana prezesa PZPN, nie byłoby Polski w Katarze. Kulesza wiedział, że trzeba zatrudnić zadaniowca mającego dar wygrywania ważnych spotkań z rywalami o wysokich umiejętnościach. Były trener Kolejorza mniejszą piłkarską jakość równoważy mądrą taktyką, pomysłami.

Całkowicie różni się od takich ludzi, jak John van den Brom, który stawia na ofensywę. Na początku sezonu miał zespół pozbawiony obrońców, z tym nikt by sobie nie poradził. Gdy ich odzyskał, przyszły zwycięstwa. Holender nie bawi się w analizowanie przeciwnika, wytrącanie mu atutów, wymyślanie misternych planów. Piłkarze mają atakować i wygrywać. Ciekawa była jego wypowiedź po meczu w Białymstoku, gdy Lech w doliczonym czasie wyszedł na prowadzenie, ale się nie zamknął, wciąż atakował, stwarzał rywalowi szanse na kontry. Van den Brom przyznał, że mądre to nie było, ale nie ma zamiaru tępić ofensywnych inklinacji podopiecznych.

Gdyby nie zwycięstwo Polski nad Arabią Saudyjską (mało przypominające zwycięstwa Lecha), bylibyśmy wściekli, że znów toczył się mecz do jednej bramki, Polska tylko się broniła, ratowała nas klasa Wojciecha Szczęsnego. Jednak plan Michniewicza wypalił. Wszystko jak zwykle odbyło się na krawędzi, decydowały detale, ułamki sekund, centymetry. Owszem, znów cierpieliśmy w defensywie, dawaliśmy się ogrywać piłkarzom anonimowym, atakującym żywiołowo i sprawnie, ale kiedy pojawiła się okazja, ujawniła się klasa piłkarzy z dobrych klubów.

Skóraś nie zadebiutował na mistrzostwach. Na boisku pojawił się za to Kamiński, wywodzący się z tej samej szkoły, z jeszcze większym talentem. Trener wykorzystał jego możliwości. Polska już prowadziła, grała trochę pewniej, ale rywal nacierał z jeszcze większą energią. Akcje „Kamyka”, który zastąpił zupełnie inaczej grającego Zielińskiego, ożywiły ofensywę Polski. Pojawiły się kolejne okazje bramkowe. Meczowe statystyki przemawiają za rywalem, ale nie ma sensu dyskutować, czy zwycięstwo było zasłużone. Mało tego. Martwimy się, że nie udało się strzelić kilku jeszcze bramek, co mogłoby mieć decydujące znaczenie dla wyjścia z grupy.

Sam „Lewy” miał dwie jeszcze świetne okazje, Milik pechowo trafił w poprzeczkę. I to w meczu, w którym Polska desperacko się broniła. To nie była futbolowa uczta, nikt nie lubi oglądać czegoś takiego, ale było zwycięstwo dające szanse na awans. Tyle, że czeka na nas Argentyna i żadna taktyka, żadna defensywa, żaden trenerski pomysł, jak się dziś wydaje, nie zrównoważy różnicy w umiejętnościach. Wysoka porażka niechybnie wyeliminuje nas z turnieju. Nikła da nadzieję. Wywalczenie punktu jawi się jak niewykonalne. Ale do meczu jest jeszcze kilka dni, a głowa i trenerski nos Michniewicza dużo czasu nie potrzebują.

Udostępnij:

Podobne