Czekając na Mesjasza

Trwa ogólnopolska dyskusja na temat przyszłego selekcjonera piłkarskiej reprezentacji, osoby jeśli nie najważniejszej w państwie, to najchętniej ocenianej, krytykowanej, rzadko chwalonej. Naród czeka na zbawcę. Cudotwórcę. Charyzmatycznego przywódcę, który zamieni grupę przestraszonych, sparaliżowanych taktycznymi zawiłościami zawodników w zespół grający z polotem, ofensywnie, podziwiany przez cały świat. Zapowiada się, że oczekiwania te znów spełzną na niczym.

Na futbolu zna się każdy Polak. Podczas wielkich imprez, na które z wielkimi nadziejami, bo przecież mamy Lewandowskiego, kwalifikuje się nasza reprezentacja, wszyscy stają się jednocześnie kibicami i selekcjonerami. I wszyscy przeżywają traumę, gdy nasi chłopcy okazują się nie tylko piłkarsko słabsi od rywali, ale i strachliwi, pozbawieni wyobraźni, jedyną szansę upatrujący w przeszkadzaniu przeciwnikom grać w piłkę, bo głównie tego oczekują od nich kolejni selekcjonerzy.

Polska odniosła największy sukces od 36 lat, bo wreszcie wyszła z grupy podczas mistrzostw świata, ale trener Czesław Michniewicz miał tylu przeciwników, i to od pierwszego dnia pracy, że posadę stracił mimo zrealizowania wszystkich stawianych przed nim celów. Nie pomógł mu skuteczny w ciułaniu punktów, ale arcypaskudny, destrukcyjny sposób gry. Oglądanie występów reprezentacji, nawet w jedynym zwycięskim meczu, było męczarnią psującą radość z końcowego sukcesu. Na to nałożyła się afera premiowa, sprowokowana nie przez selekcjonera, bo to nie on specjalizuje się w obiecywaniu.

Właśnie dlatego teraz, gdy prezes PZPN szuka następcy Czesława, wszyscy czekają na całkowite przeciwieństwo kilku poprzednich selekcjonerów. Super trener ma zstąpić na ziemię, tę ziemię i dokonać cudu. Stworzyć drużynę, z której wszyscy będziemy dumni, tak jak dumni bywamy z siatkarzy, czasami piłkarzy ręcznych, o skoczkach narciarskich nie wspominając. Od dobrych czterech dekad nie mamy reprezentacji dzielnie stawiającej czoła najlepszym zespołom globu, nie pękającej, potrafiącej wymieniać podania nie tylko na własnej połowie, daleko od przeciwnika.

Oczekujemy magicznej przemiany, ale czy możemy liczyć na cud? Bardziej prawdopodobne jest, że prezes PZPN powoła nowego trenera, a my wszyscy znów przeżyjemy rozczarowanie, bo z próżnego i Salomon nie naleje. Nawet zaoranie tego ugoru i próba zasiania czegoś od początku przyniesie plony za wiele, wiele lat. Zbyt długo poprzedni selekcjonerzy, z Adamem Nawałką na czele, wpajali piłkarzom grę ostrożną, zachowawczą. Zbyt długo pętali im nogi zawiłościami taktycznymi, tymi wszystkimi niskimi i średnimi pressingami, tępili samodzielność w myśleniu, kreatywność.

Prezes PZPN musi podjąć kluczową decyzję, skąd wziąć nowego selekcjonera: z kraju czy zagranicy. Gdyby trener miał być Polakiem, w grę wchodzi tylko jedna osoba – Maciej Skorża. Człowiek mądry, konsekwentny w realizacji celów, potrafiący wpoić piłkarzom grę miłą do oglądania, do tego skuteczną. Praca z reprezentacją nie byłaby dla niego pierwszyzną. Był już asystentem Pawła Janasa, choć wtajemniczeni twierdzą, że nieformalnie pełnił rolę ważniejszą. Problem jest tylko jeden – trener Skorża podjął pracę w Japonii.

Dużo mówi się o Marku Papszunie, ale ta kandydatura obarczona jest ryzykiem. Owszem, odniósł sukces w Rakowie, ale owoce jego pracy przyszły po kilku latach. W kadrze luksusu spokojnego budowania drużyny by nie miał. Papszun to aktor jednej roli. Kiedyś musi zdecydować się z niej wyjść, ale dla niego lepiej by było sprawdzić się w mniej eksponowanym miejscu.

Chyba Cezary Kulesza nie ma wyboru, musi szukać za granicą. Tam też łatwo o pomyłkę. Najlepiej darować sobie ludzi z głośnymi nazwiskami, postawić na osobę mądrą, doświadczoną, wolną od mentalności obowiązującej w naszej krajowej piłce. Przed podobnym problemem stanęli w Lechu, gdzie też potrzebny był trener „na wczoraj”. Znaleźli go w kraju, z którego wywodzi się wielu fachowców odnoszących sukcesy na całym świecie. Chcieli kogoś przypominającego Macieja Skorżę. Znaleźli człowieka zupełnie innego, co nie znaczy, że popełnili błąd.

Skorża i van den Brom tu zupełnie inni ludzie. Ten pierwszy działa maksymalnie racjonalnie. Minimalizuje ryzyko. Uwzględnia sposób gry przeciwnika. Natomiast van den Brom ma gdzieś, jak gra najbliższy rywal. Nie skupia się na analizie taktycznej, nie szuka słabych punktów ligowego przeciwnika, kieruje się intuicją, stawia na mocne strony własnych piłkarzy. Mają grać ofensywnie, i tyle. Podobnych trenerów, z „niepolską” mentalnością, można znaleźć wielu. Potrafią nauczyć Polaków gry na miarę ich możliwości, wykorzystać umiejętności Lewandowskiego i Zielińskiego, powoływać piłkarzy, a nie zaufanych żołnierzy realizujących plan taktyczny, takich jak Krzysiek Mączyński, niegdyś ulubieniec Nawałki.

Nie zazdroszczę Cezaremu Kuleszy. Musi wybrać człowieka, który z całkiem przeciętnych graczy, wykorzystując ich potencjał, potrafi zbudować zespół. Takiego, jak pracujący na Węgrzech trener Rossi, który stworzył drużynę świetnie broniącą, nie ograniczającą się do przeszkadzania, wykorzystującą własne, wydawałoby się liche, atuty ofensywne. Zadziwiające zwycięstwa nad Anglikami i Niemcami nie wzięły się z niczego. Polskie stereotypy potrafił niegdyś przełamać Beenhakker. Po świecie chodzi wielu mądrych trenerów. Trzeba tylko wybrać tego właściwego.

Józef Djaczenko

Udostępnij:

Podobne

Niech nas znów zaskoczą. Byle pozytywnie

Niewiele brakowało, by Lech nie poniósł konsekwencji ubiegłotygodniowej niespodziewanej obniżki formy. Spośród jego największych konkurentów w walce o mistrzostwo tylko Raków odniósł zwycięstwo, w charakterystyczny

Syndrom Lecha: druga, brzydka twarz

Każdemu zespołowi zdarzy się rozegrać słabszy mecz, złapać zniżkę formy. Jednak to, co Lech zademonstrował w Gliwicach, nakazuje bić na alarm. Tym bardziej, że to