Lech nie byłby sobą, gdyby nie skomplikował sobie życia. Miał wszystko w rękach, ale stracił bramkę i od tego momentu grał tragicznie, mógł ponieść kolejne straty. W drugiej połowie na szczęście ogarnął się, wyrównał. Kropki na „i” postawić nie potrafił. Liczy się jednak głównie to, że korzystny wynik dowiózł bezpiecznie do końca. Nie był to awans wywalczony w wielkim stylu, ale najważniejsze, że stał się faktem.
Trener zapowiedział grę pary Satka-Dagerstal, jednak Szwed zasiadł na ławce rezerwowych, a w pierwszym składzie pojawił się młody Pingot. Lech był bezbronny, w defensywie nie istniał. Inną niespodzianką było pozostawienie w rezerwie Karlstroma. Widać van den Brom uznał, że zawodnik grający w niemal każdym meczu zasługuje na odpoczynek, przyda się w niedzielę na ligę. Słabiutka była ławka rezerwowych, brakowało na niej zmienników z piłkarską jakością, pozwalających zmienić obraz meczu.
Jak było do przewidzenia, Dudelange starało się przejąć inicjatywę i atakować. Gospodarzom udawały się akcje zaczepne, przemieszczali się pod bramkę Lecha. Ataki te były przerywane, goście próbowali ofensywy i początkowo wychodziło im to lepiej. Dużo było jednak niedokładności, a nawet zwykłego partactwa. Nie ma wytłumaczenia dla Ishaka, który z najbliższej odległości nie potrafił skierować piłki do pustej bramki. To było pudło sezonu, po którym od razu Lech musiał się bronić przed groźnym atakiem Luksemburczyków.
W wielu momentach było widać, że Lech jest daleki od formy, niepewnie się czuje. Szczególnie nerwowo zachowywał się w obronie. Stracił nawet bramkę, która natychmiast została anulowana, ale gospodarze wyszli na prowadzenie kilka minut później, po strzale z dystansu i rykoszecie. To był wielki pech, do którego by jednak nie doszło, gdyby Lech słabą postawą i bezradnością nie natchnął gospodarzy nadzieją. Gościom po tym ciosie nie wychodziło nic. Straty piłki, przegrane dryblingi były dramatyczne.
A Dudelange nacierało, dążyło do strzelenia drugiej bramki. Było od włos, bo obrona dopuściła do groźnego strzału, na szczęście Bednarek z wielkim trudem go zatrzymał. Ostatnie minuty pierwszej połowy były w wykonaniu Lechitów wręcz żenujące. Dali się zamykać w polu karnym, musieli bronić się przed rzutami rożnymi, nie potrafili skonstruować jakiejkolwiek akcji, byli bezradni. Żal było na to patrzeć.
Początek drugiej połowy pokazał, że Lech nadal nie ma pomysłu na ten mecz. Rozgrywanie piłki w środku boiska nic nie dawało, nie pozwalało stworzyć zagrożenia, prędzej lub później kończyło się stratą. Nie minął kwadrans, a Lech musiał sobie radzić bez Ishaka, kolejnego gracza, który doznał kontuzji, prawdopodobnie mięśniowej, a takie leczy się długo. Zastąpił go młody Szymczak. Ten sam, który mógł zapewnić awans już po pierwszym meczu, ale dwukrotnie fatalnie spudłował.
Po chwili był już w Luksemburgu remis, po pierwszej prawdziwie ładnej, przełomowej akcji ofensywnej. Citaiszwili nie bawił się po swojemu w dryblingi i strzały, ale dostrzegł wybiegającego po prawej stronie zza jego pleców Pereirę. Ten bez zastanowienia huknął „pod ladę”. Bramkarz nie miał szans na interwencję. To był pierwszy gol Portugalczyka nie tylko w barwach Lecha. W całym piłkarskim życiu! Dodał Lechowi pewności siebie, pozwolił pozbyć się nerwowości, przeprowadzić kilka płynnych akcji. To mimo wszystko nie był jeszcze Kolejorz sprzed wakacji.
W ostatnim fragmencie spotkania miejscowi piłkarze opadli z sił i nie atakowali już z takim przekonaniem. Lech raz po raz po raz próbował szczęścia w ofensywie, za każdym razem nieskutecznie, bo brakowało koordynacji, a przede wszystkim pomysłów na sprawne rozegranie piłki. Jeszcze w doliczonym czasie katastrofalnie zachował się Szymczak. Nie wykorzystał prezentu od przeciwnika, zachował się jak trampkarz. Techniki użytkowej nie ma za grosz, więc trudno mu będzie zostać klasowym napastnikiem. W dodatku w tej sytuacji doznał urazu. Także inni zawodnicy mordowali się i cierpieli, najczęściej z bólu zwijał się Skóraś.