Wszyscy w tej kolejce grali dla Lecha, lecz on nie tylko tego nie wykorzystał, ale i dał jeszcze jeden popis bezradności, braku przygotowania do poważnej rywalizacji. Jeśli ktoś jeszcze wierzył, że holenderski trener panuje nad sytuacją, chyba pozbył się złudzeń. Można mieć najlepszych w lidze piłkarzy, ale jeśli nie stanowią oni drużyny, nie stosują żadnej taktyki, słabo ze sobą współpracują, to zawsze będą ich ogrywać zespoły takie, jak Widzew – słabe personalnie, ale z pomysłem na rozegranie meczu, wykorzystanie popełnianych od dawna błędów.
Gdyby porównać klasę i wartość zawodników grających w Lechu i w Widzewie, nie byłoby wątpliwości, która drużyna jest lepsza i ma większe szanse na zwycięstwo. Przebieg meczu między nimi zadał temu kłam. Od pierwszych akcji było widać, że Lechowi brakuje pomysłu na rozgrywanie akcji. Im było bliżej bramki gości, tym bardziej stawał się bezradny. Widzew – wprost przeciwnie. Nastawił się na przechwytywanie piłki, wykorzystywanie niedokładności i błędów w rozegraniu, by wyprowadzać szybkie ataki. Tu sytuacja była odwrotna, akcje nabierały tempa w pobliżu bramki Mrozka.
Pierwsze ostrzeżenie przyszło szybko – po faulu nieskoordynowanego w obronie Anderssona sędzia podyktował rzut karny. Mrozek stanął na szczęście na wysokości zadania, wyczekał strzelca i pewnie wyłapał jego słabe uderzenie. Lech zaatakował, kilkakrotnie stworzył zagrożenie pod widzewską bramka, były to jednak jak zwykle pojedyncze zrywy. Nie oglądaliśmy przemyślanych ataków, brakuje wypracowanych schematów, więc goście takie akcje rozbijali bez trudu, czekali na błędy i raz po raz kontrowali. Po jednym takim szybkim ataku wyszli na prowadzenie, obrona Lecha została ośmieszona.
Po przerwie Lech, jak należało się spodziewać, ruszył do ataku. Miał wysokie posiadanie, piłka znajdowała się długimi okresami w okolicach pola karnego gości, nic jednak z tego nie wychodziło, a kiedy udawało się oddać strzał, dobrze bronił łódzki bramkarz. Mając takich zawodników, jak Ishak, Marchwiński, Velde, potem Hotić, Gholizadeh, Szymczak, można być pewnym, że coś im się w końcu uda, ale tylko pod warunkiem, że będą grać zespołowo. Prostopadłe podania były jednak niedopracowane, dośrodkowania niecelne, a ustawieni na dobrych pozycjach zawodnicy na próżno czekali na podanie. Tak grają drużyny pozbawione trenerów, skazane na żywioł. W dodatku niewiele brakowało, po karygodnych błędach w obronie, by goście podwyższyli wynik.
Uporczywe ataki przyniosły w końcu gola. Zdobył go zawodnik który nie grał tym razem jako typowy defensywny pomocnik, lecz próbował rozgrywać, wchodzić z piłką w pole karne, pokazywał się nawet na skrzydłach. Jesper Karlstrom zrobił użytek z wycofanej do niego piłki, mocno i celnie uderzył sprzed pola karnego wyrównując stan meczu. Do końca brakowało kilku minut, piłkarze Lecha szybko dostarczyli piłkę na środek boiska, by Widzew mógł wznowić grę, stała się jednak rzecz zdumiewająca. Kolejorz nie zaatakował, nie dążył do zwycięstwa. Sprawiał wrażenie zadowolonego z wyniku. Nie starał się przenieść piłki jak najszybciej pod pole karne gości, rozgrywał ją spokojnie na własnej połowie. I poniósł za to srogą karę. W doliczonym czasie Widzew przechwycił piłkę na środku boiska, wyprowadził jeszcze jedną szybką kontrę i strzelił gola.
To był szok dla piłkarzy, dla kibiców i kara za beznadziejną postawę, za brak ambicji. Ale to nie był koniec nieszczęść, bo Widzew znów wykorzystał beznadziejne błędy piłkarzy Lecha i zadał jeszcze jeden cios. Ośmieszył Lecha w końcówce i pytanie było już tylko jedno – czy sędziowie uznają gola na 3:1. VAR orzekł, że przekroczenia przepisów nie było, a sędzia niemal od razu zakończył smutne dla kibiców Lecha widowisko. Teraz już nie mają wątpliwości, że ich drużyna jest w rozsypce, niczego w tym sezonie nie osiągnie, nie ma co liczyć na cud, czyli powrót do normalności. Nikt już tu nad niczym nie panuje – ani kierownictwo klubu nad trenerem, ani trener nad piłkarzami.