Już piąty miesiąc holenderski trener Lecha mocno pracuje nad unieważnieniem dobrej opinii na temat jego kwalifikacji, osiągniętej w poprzednim sezonie. Jesień jest okresem coraz to nowych, niezrozumiałych rozczarowań, choć to określenie jest zbyt słabe, by oddać „dokonania” kierowanego przez van den Broma zespołu. Klęska goni klęskę. Kto liczył na odwrócenie się złej karty, na powrót normalnego Lecha, wciąż cierpi. Trwa to już tak długo, że nie może skończyć się dobrze.
Od początku lata Lech rozegrał tylko jeden mecz, w którym wszystko mu wychodziło, zaimponował skutecznością. To wysoka wygrana z Rakowem na własnym boisku. Za to lista wydarzeń kompromitujących jest długa i niestety wciąż otwarta. Łatwe odpadnięcie z Ligi Konferencji, blamaż w Szczecinie, strata trzech goli w drugiej połowie meczu z Jagiellonią, fatalny mecz z Widzewem… A wszystko to w kilka miesięcy. Trudno się w tej sytuacji pocieszać, że rywale też gubią punkty, że nic nie jest jeszcze definitywnie stracone.
Niespodziewane porażki każdemu mogą się zdarzyć. Lech na swoje solidnie pracuje powielając własne błędy, wciąż jest do bólu przewidywalny, w żadnym meczu nie stosuje taktyki, bo przecież trzeba skupiać się nie na przeciwniku, tylko na sobie. To skupianie się bardzo dobrze widzieliśmy w niedzielę, gdy przegrał z Widzewem na własne życzenie grając tak, by maksymalnie ułatwić mu zadanie. Dał się rozbić drużynie bardziej ambitnej, grającej z pomysłem. Gdyby stracił jeszcze więcej goli, nie mógłby mieć pretensji do złego losu.
W tym jednym spotkaniu skupiły się wszystkie niedostatki w postawie Lecha. Oglądaliśmy liczne błędy w defensywie. Nie tylko pojedynczych zawodników, ale i wynikające z braku koordynacji i współpracy z kolegami, ze złego ustawiania się na boisku. Bez porównania lepiej spisuje się obrona kolejnych przyjeżdżających do Poznania drużyn, grających ambitnie, z poświęceniem blokujących strzały, asekurujących się. W Lechu tego nie widać.
Wodą na młyn dla przeciwników są straty popełniane w każdym miejscu boiska. Gdy zdarzało się to pod bramką przeciwnika, konsekwencją było nie tylko zmarnowanie akcji ofensywnej. Widzew tylko czekał na takie zachowania. I wielokrotnie się doczekał. Właśnie po takich błędach przejmował piłkę i umiejętnie wyprowadzał jedną kontrę za drugą, a im bliżej piłka znajdowała się bramki Mrozka, tym szybciej była rozgrywana. Dlaczego Lech, mający dużo lepszych piłkarzy, nie potrafi tak szybko i sprawnie kontratakować? Dlaczego zwalnia akcje w miarę zbliżania się do pola karnego, z braku pomysłów notorycznie wycofuje piłkę do obrony lub nawet bramkarza?
Każdy ligowy trener chciałby mieć takich graczy, jakich ma van den Brom. Holender nie robi z nich jednak użytku. Nie współpracują ze sobą. Grają tak, jakby trenowali tylko indywidualnie. Owszem, próbują podań prostopadłych, wrzutek za linię obrony, dośrodkowań, ale piłka bardzo rzadko trafia do adresata. Często się za to zdarza, że piłkarz wychodzący na dobrą pozycję na próżno czeka, aż go kolega zauważy. W niedzielnym meczu wielokrotnie widzieliśmy przejawy frustracji, złości na partnerów. Ujawniały się deficyty wynikające z braku wypracowanych schematów. Trenujący ze sobą dzień po dniu zawodnicy powinni w ciemno wiedzieć, jak i komu przekazać piłkę. W Lechu tymczasem jej posiadacz nie widzi ruchu kolegi, woli się jej pozbyć, wstrzymać akcję.
Najbardziej karygodne było to, co Lech zrobił po wyrównaniu. Nie poszedł za ciosem, remis go usatysfakcjonował. Trener van den Brom spokojnie stał przy linii. W tym czasie trener Widzewa zachęcał swych graczy do pressingu, zaatakowania rywala, co się opłaciło, bo zawsze można liczyć na błędy drużyny, w której tolerancja na brakoróbstwo jest wysoka. W rezultacie takich właśnie błędów goście zdobyli dwa kluczowe gole, pogrążyli drużynę z teoretycznie dużo wyższą jakością.
Wniosek jest taki, że trener Lecha marnuje możliwości swej drużyny, chyba już nie doczekamy się przełamania, zdobycie jakiegokolwiek trofeum nie jest realne. Jak to się skończy, jak zareagują władze klubu? Nietrudno przewidzieć. Pożegnanie trenera nie wchodzi w rachubę, to jest ostatni ruch, jaki komukolwiek przy Bułgarskiej przychodzi teraz do głowy. Nie wyniki sportowe są tu miarą sukcesu. To ma być spokojny rodzinny biznes, bez szaleństw, gwałtownych ruchów, a zwłaszcza robienia sobie problemów z szukaniem nowego szkoleniowca. Bardziej prawdopodobne jest przedłużenie z Holendrem umowy latem niż teraz zastąpienie go kimś lepiej rokującym.