Potwierdziło się. Po przerwie reprezentacyjnej Lechowi trudno odzyskać rytm. W meczu z Legią była pewność siebie, zabrakło płynności w grze, a przede wszystkim kreatywności w ofensywie i zwyczajnej piłkarskiej jakości. Gdyby Amaral znajdował się w normalnej dyspozycji, a Skóraś wykazał odrobinę zimnej krwi w kluczowym momencie, sprawiedliwości stałoby się zadość i Legia nie odniosłaby w Poznaniu sukcesu, z którego po meczu tak bardzo dumny był jej trener.
Trener John van den Brom spodziewał się meczu walki. Jego przewidywania potwierdziły się i unaoczniły słabość polskiej ligi. Rywalizowały dwa czołowe zespoły, a jakości było jak na lekarstwo, mnóstwo za to ostrych spięć i fauli. Dotyczy to szczególnie Legii, która w Poznaniu nie oddała ani jednego celnego strzału, ratowała się faulami, za które „nagradzana” była kartkami, a w końcówce desperacko, uciekając się do prowincjonalnych zagrań, broniła bezbramkowego wyniku. Lech powinien sobie z czymś takim poradzić i prawdopodobnie dałby radę, gdyby był w rytmie meczowym. Oprócz Amarala nikt nie zawiódł, ale wszystkim zabrakło spokoju w rozegraniu. Nie można mieć pretensji do defensorów, nie pozwalali legionistom na wiele, choć nie ustrzegli się drobnych błędów.
Ten mecz pokazał, że Lechowi wciąż daleko do mistrzowskiej formy. Nie można ich gry porównać z katastrofą z pierwszej fazy sezonu, ale to jeszcze nie jest drużyna wykorzystująca swoje możliwości. Rezerwy są niemałe. Jest nad czym pracować. Piłkarze Lecha potrafią dużo więcej, niż ujawnili w sobotę. Były momenty, gdy Legia zmusiła Lecha do obrony, ale mogło się to przełożyć na jego korzyść. Wykorzystywał każdą okazję do wyprowadzenia szybkiego ataku, wykorzystania wolnej przestrzeni, jednak nie udawało się sfinalizować żadnej takiej próby. Brakowało dobrego rozegrania, precyzyjnych podań, czytania gry. Velde konsekwentnie udawał, że nie widzi dobrze ustawionych kolegów. Skóraś wrócił do tego, co było jego głównym mankamentem – podejmowania złych decyzji, marnowania okazji niedokładnymi podaniami.
Świeżo upieczony reprezentant jest piłkarzem dynamicznym i przebojowym, ale daleko nie zajdzie, jeśli nie usunie największych swych mankamentów. Takich, jak umiejętność gry głową. Gdy w pierwszej połowie otrzymał znakomite górne podanie ze skrzydła, wystarczyło skierować piłkę we właściwe miejsce, a gol byłby murowany. Jakub Kamiński strzelił w ten sposób kilka efektownych bramek. „Skóra” bez trudu doszedł do piłki, ale uderzył ją beznadziejnie. Jeśli jest obserwowany przez potencjalnych przyszłych pracodawców, to bardzo ich do siebie czymś takim zniechęcił. Także pudłem z końcówki meczu, gdy mógł zostać bohaterem wieczoru, ale w sytuacji wymagającej precyzji kopnął byle jak, nie wcelował w odsłoniętą część bramki. Wydawało się, że gol jest murowany, niestety bramkarz Legii mógł odetchnąć z ulgą.
Właśnie młodemu bramkarzowi goście zawdzięczają punkt. Nieskuteczność i brak jakości w ofensywie Lecha to jedno, ale bramkarskie umiejętności Tobiasza to drugie. Znów widzimy, jak dobrze warszawiacy opanowali to, na czym kompletnie nie znają się w Poznaniu. Legia kolejny raz sprzeda swego bramkarza za dobre pieniądze. Tymczasem Lech nie dość, że bramkarza wyszkolić nie potrafi, to popełnia kompromitujące błędy transferowe. Pozbył się van der Harta, by sprowadzić gracza klasowego. Decyduje się jednak na wariant jak najtańszy, bo priorytetem nie jest jakość drużyny lecz oszczędzanie. Efekt – „klasowy” bramkarz jest drugim wyborem trenera. Całe szczęście, że w tym sezonie dotychczasowy rezerwowy, a teraz pierwszy bramkarz błędów nie popełnia, nie można mieć do jego gry zastrzeżeń.
Bramkarz Legii popisał się nie tylko udanymi interwencjami. W końcówce, przy biernej postawie sędziego, ukradł mnóstwo czasu. Prowokował tym kibiców, ale mimo wściekłości nie powinni pozwalać sobie na działania na niekorzyść drużyny, którą wspierają. Obrzucenie bramkarza butelkami mogło okazać się kosztowne, gdyby mecz nie został dokończony. Punkt by przepadł, a radość warszawskiego bramkarza nie miałaby granic.
Józef Djaczenko