We wtorek dramat w drugiej połowie meczu z Jagiellonią. W sobotę w Krakowie to samo, czyli w miarę dobra pierwsza połowa z prowadzeniem, a druga beznadziejna. Trudno się dziwić żalowi i wściekłości kibiców, którzy coraz częściej i coraz głośniej wyrażają pretensje do trenera. Oczywiście niczego to nie zmieni, ale faktem jest, że Lech van den Broma nie budzi już zaufania wypracowanego w ubiegłym sezonie, trener nie przygotował dobrze zespołu i nad nim nie panuje.
Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że Lech nie musi rywalizować na trzech frontach. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby obecna słaba kadra musiała dodatkowo wystarczyć na boje z mocnymi zagranicznymi zespołami. Mielibyśmy powtórkę kadencji Dariusza Żurawia. Po meczu w Krakowie trener Lecha słabą postawę swej ekipy tłumaczył zmęczeniem graniem co kilka dni, a przecież zdarza się to po długiej przerwie. W poprzednich miesiącach przypadał jeden mecz na tydzień.
To prawda, że przypadki losowe pozbawiły Lecha możliwości korzystania z kilku ważnych piłkarzy. Marchwiński i Milić się rozchorowali, nie może grać Souza, Hotić wciąż kuruje uraz mięśnia, a Gholizadeha do klubowej kadry nie ma co zaliczać. Ktoś jednak budował tę drużynę z myślą o grze na trzech frontach, mając nadzieję, że tak będzie nie tylko jesienią. Wszystko się jednak szybko posypało, co trenerowi i dyrektorowi sportowemu, a także temu, który nimi rządzi i osobiście podejmuje wszystkie ważne decyzje, wystawia jak najgorsze świadectwo. Trudno doszukać się w tym profesjonalizmu.
W spotkaniu z Cracovią Lech słabo się spisywał także w pierwszej połowie, którą wygrał. Marnował akcję po akcji, mnożyły się zagrania na poziomie trzeciej ligi, wykopywanie piłki w miejsce, gdzie w promieniu kilkudziesięciu metrów nie ma nikogo w niebieskiej koszulce. Szczęście gości polegało na tym, że mocne strzały graczy Cracovii trafiały w środek bramki, gdzie stał Mrozek, a sztukę zatrzymywania uderzeń kierowanych wprost z niego opanował on dobrze. W tym sezonie Lech punkty zdobywa nie dzięki solidnej, zespołowej grze i przemyślanej taktyce, ale indywidualnym umiejętnościom kilku graczy. Velde przed przerwą oddał trzy groźne strzały, a każdy z nich mógł dać gola. Udało mu się za trzecim razem.
Gdyby nie bramka do szatni, Lech meczu z przeciętną, rzadko u siebie wygrywającą Cracovią nawet by nie zremisował. W drugiej połowie wystąpił bowiem zupełnie innych Kolejorz, bezradny, stłamszony. Zespół z dobrymi w skali tej ligi zawodnikami dał się zamknąć na własnej połowie, ratował się bezładnym wybijaniem piłki. Napór gospodarzy byłby wodą na młyn dla każdej ligowej, specjalizującej się w kontrach ekipy. Zawodnicy tak szybcy, jak Velde, Ishak, Ba Loua nie potrafili zawiązać ani jednego kontrataku. Prawdopodobnie nad tym elementem w ogóle nie pracują, zespół ma przecież kontrolować mecze. W dodatku Norweg w końcówce zachował się jak egoista, do tego bezmyślny. Gdy udało się w końcu opuścić własną połowę, zaprzepaścił szansę na zwycięstwo za nic mając czekających na podanie partnerów. Łatwo sobie wyobrazić, co go spotkało za to w szatni. Podobnie postępował krótko po dołączeniu do Lecha. Trener na jego „popisy” nie reagował, do pionu przywrócili go koledzy.
Całe szczęście, że nie tylko Lech zawodzi. Punktując niewiele lepiej niż przed rokiem stratę do lidera ma minimalną, łatwą do odrobienia, o ile tylko zacznie kiedyś grać na miarę swych możliwości. Nadzieja na to gaśnie z każdym tygodniem. Rozbita, niepewna swego drużyna we wtorek jedzie do Bydgoszczy, by spotkać się w Pucharze Polski z Zawiszą. Nawet mierząc się z trzecioligowcem taki Kolejorz nie może być pewny swego. W drugiej połowie meczu w Krakowie trener zarządził zmiany dziwne, wymuszone sytuacją kadrową. W Bydgoszczy sięgnie prawdopodobnie po jeszcze głębsze rezerwy, bo przecież już w sobotę przyjeżdża do Poznania Ruch Chorzów, czyli beniaminek. Trzeba mu się będzie przeciwstawić licząc, że uda się strzelić wystarczającą liczbę goli, by nie trzeba się było bać drugiej połowy.