Mecz Lecha ze Stalą Mielec miał zupełnie inny przebieg niż można się było spodziewać. Kolejorz, mimo osłabień dużo mocniejszy kadrowo, słusznie uchodził za zdecydowanego faworyta. Goście mieli się tylko bronić licząc na kontry. Jednak bronił się przede wszystkim Lech, nie potrafił wykorzystać w drugiej połowie wielkiej liczby okazji bramkowych, gdy atakująca Stal się odsłaniała. Na zwycięstwo 2:1 musiał się mocno napracować.
Stal nie schowała się od początku za podwójną gardą, nie nastawiła się na przeszkadzanie Lechowi w atakowaniu. Tylko chwilami, gdy gospodarze dochodzili do głosu, ustawiała mur obronny przed własnym polem karnym. Grała odważnie, z pomysłem, jest zespołem dobrze zorganizowanym, z zawodnikami dużo potrafiącymi zdziałać w ofensywie. Przez to mecz nie był tak nudny, jak przeciwko Warcie, bo Kolejorz nie został zmuszony do stosowania jedynej swej ostatnio taktyki ofensywnej – wymieniania setek podań w strefie środkowej.
W pierwszych minutach żaden piłkarz Lecha nie grał na miarę swych możliwości, na domiar złego Hotić nie wytrzymał na boisku nawet kwadransa. Opuścił je z powodu bolesnej, poważnie wyglądającej kontuzji. Decyzja trenera była zaskakująca – skierował do gry Anderssona. Lech miał więc w składzie teoretycznie dwóch lewych obrońców, choć Gurgul częściej grał na środku. Jeszcze w pierwszej połowie, gdy gra Lecha stawała się coraz bardziej niezborna i nie potrafił się odnaleźć, młodego gracza zastąpił Szymczak. Jak się okazało, zawodnik ten szuka formy sprzed kilku miesięcy.
Goście objęli w tym meczu zasłużone prowadzone. Wymanewrowali defensywę Lecha, Domański kopnął do pustej bramki. Wydawało się, że Lech się już nie podniesie, był rozbity, nie bardzo wiedział, co się dzieje. Na szczęście ma w składzie Marchwińskiego i Velde. Ten pierwszy, po wielu nieudanych zagraniach, podał wreszcie umiejętnie do Norwega, który zostawił za sobą obrońcę i strzelił celnie obok bramkarza. Lech w ten sposób wrócił z zaświatów. Co więcej, bardzo szybko znów rozmontował defensywę Stali. Marchwiński popisał się świetną przestrzenną orientacją. Dopadł do piłki będąc tyłem do bramki, odwrócił się i strzelił w miejsce, które właśnie opuszczał bramkarz.
Jeszcze w pierwszej połowie można było podwyższyć wynik, bo teraz to Stal zachowywała się jak bokser po otrzymaniu ciężkiego ciosu. Dotrwała do przerwy bez kolejnych strat, a potem przystąpiła do natarcia. Głównym celem Lecha było je przetrzymać, nie nastawiał się już na ofensywę, podawał bezpiecznie do boku i do tyłu, nie wykorzystywał każdej okazji do kontrowania, ale i tak w drugiej połowie miał bez liku okazji bramkowych, zwłaszcza gdy trener wykorzystał ostatnią przerwę na dokonanie zmian i wpuścił na boisko świetnie podającego Pereirę. Obraz gry był zaskakujący. Stal atakowała, ale nie dochodziła do dobrych okazji bramkowych. Kandydat na mistrza bronił się, grał ostrożnie, ale i tak od czasu do czasu udawało mu się, szczególnie po dośrodkowaniach Pereiry, znajdować się w dobrych sytuacjach.
Do końca meczu nie dotrwał „Marchewa”, na zastąpienie go trener musiał poświęcić ostatnią swą zmianę, więc trzeba było liczyć, że nikt już nie zostanie kontuzjowany. Wielokrotnie można było zamknąć mecz, darować sobie nerwy w końcówce. Dwie świetne szanse fatalnie zmarnował Sousa. Źle pod bramką zachowywał się Szymczak. Gdyby był w dyspozycji z ubiegłego sezonu, miałby szansę na hat tricka w końcówce. Kilka razy przed znakomitą szansą stawał Velde, kopał jednak wysoko nad bramkę. Wszystko to w przerwach między kolejnymi falowymi atakami ambitnie prącej do przodu Stali. Najlepszą okazję miała w samej końcówce, na szczęście dramatyczna nieskuteczność Lecha nie przełożyła się na stratę punktów.
Taka gra jakoś wystarczyła na Stal Mielec. W czwartek do Poznania przyjedzie Raków, też z poważnymi brakami w składzie, ale dużo bardziej groźny.