Dwie ligowe wygrane z rzędu, zachowany kontakt z czołówką, więc nie ma czym się martwić. Jednak do pełni szczęścia daleko. Niepokój budzi jakość gry Lecha i stan kadry, zwłaszcza w perspektywie dwóch najbliższych, bardzo trudnych spotkań. Trzeba się będzie skonfrontować z Rakowem na własnym stadionie, i to już w czwartek. A w niedzielę próbować na wyjeździe sprostać rozpędzającej się Pogoni.
Nie tak dawno temu kibice wściekali się, gdy trener wprowadzał na boisko Filipa Marchwińskiego. Wydawało się, że nic już z niego nie będzie, jest stracony, bo zamiast po udanym ligowym debiucie szukać możliwości rozwoju i częstej gry w słabszych klubach, odbija się od podstawowego składu Kolejorza, rzucany jest z pozycji na pozycję. A tu proszę – z dnia na dzień piłkarz ten stał się najważniejszym graczem drużyny, przydaje się jego uniwersalność. Potrafi grać na wszystkich pozycjach ofensywnych, jest podstawowym napastnikiem. Nie tylko dlatego, że innych klub aktualnie nie posiada. Przy obecnej formie wygryzłby każdego. Zadziwia timingiem, sprawnością i szybkością podejmowanych decyzji.
Podobna sytuacja była z Velde. Nieudanymi zagraniami, prostymi stratami, próbami dryblingu doprowadzał kibiców do furii, był wygwizdywany i ośmieszany. A dziś? Dziś nikt już sobie nie wyobraża ofensywy Lecha bez tego zawodnika. Owszem, zdarza mu się grać lekkomyślnie, wchodzić w pojedynki bez szans, ale od czasu stać go na akcje i strzały dla innych zawodników nieosiągalne, wręcz szalone, przy tym skuteczne. Gdyby nie on i nie „Marchewa”, marny byłby los osłabionego kadrowo Lecha.
Latem klub poświęcił kilka milionów euro na nowych graczy. Przeprowadzone transfery porównywano do tych z czasów Smudy, gdy w jednym okienku Lecha wzmocnili Lewandowski, Peszko, Stilić, Arboleda. Rozmach wydawał się duży, inwestycje odważne, jak na panujące przy Bułgarskiej zwyczaje. Mimo tego, w wyniku dramatycznie słabej formy i zdrowotnej niedyspozycji ważnych zawodników, klubowa kadra jest marna. Gdyby nie kompromitacja w Trnawie, Lech musiałby z nią sobie radzić w Europie. Sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia, zabrakłoby piłkarzy. Nawet teraz nie jest ciekawie. Nie wiemy, kiedy wyleczą się Kwekweskiri, Douglas, kontuzjowany w sobotę Hotić. Nie wiemy też, kiedy zobaczymy kupionego w promocji z marne 1,8 miliona Gholizadeha.
Ławka rezerwowych zrobiła się krótka, Lechowi brakuje przede wszystkim graczy ofensywnych. Nie trzeba być lekarzem, by mieć świadomość, jak trudno i długo leczy się boreliozę, po jakim czasie potrafią odezwać się dolegliwości, jak łatwo zainfekowana osoba wpada w kolejne tarapaty. Sytuacja Ishaka to potwierdza. Po operacji kolana Filip Szymczak wciąż nie przypomina zawodnika z poprzedniego sezonu. O roli w drużynie Sobiecha lepiej nie wspominać. Gdyby nie „Marchewa”, który zresztą nie może grać non stop, zespół aspirujący do mistrzostwa nie miałaby napastnika.
Sytuacja kadrowa jest nieciekawa, na co nakłada się słaba, nieskoordynowana gra. Część kibiców broni trenera, wciąż wierzy w jego wiedzę i doświadczenie. Każdy jednak musi przyznać, dobrze drużyny w tym sezonie nie przygotował. Na razie w lidze niczego konkretnego nie straciła, wciąż może się ogarnąć. A nawet musi. Najlepiej teraz, w obliczu kluczowych meczów. Nie można liczyć tylko na klasę dwóch zawodników. Trzeba zacząć wreszcie grać na miarę możliwości, wyłączył tryb hamowania. Przełom musi nastąpić już w czwartek.