Trudno sobie wyobrazić lepszy prezent urodzinowy, dla siebie i kibiców Lecha, niż wygranie trudnego meczu w Łodzi. Widzew nie jest przeciwnikiem, którego musiałby się obawiać, ale spotkanie miało dużą wagę ze względu na rywalizację o miejsce w czołówce, a Kolejorz trzy dni wcześniej w Szwecji walczył o wielką stawkę. O pokonaniu Widzewa zadecydowała niesamowita końcowa spotkania, podczas której udało się uzyskać absolutną kontrolę nad wydarzeniami, uczynić bezradnym rywala specjalizującego się strzelaniu decydujących bramek w ostatniej chwili.
Cała pierwsza połowa i pół drugiej nie zapowiadały emocji. Drużyny były w klinczu. To, co działo się na trybunach pozostawało w rażącej sprzeczności z wydarzeniami na boisku. Pełne trybuny, nieustanny doping także z sektora gości, oprawy przygotowane przez fanów obu drużyn robiły wrażenie. Piłkarze grali nawet szybko, ale tylko w środku boiska. Widzew pokazywał swą mocną stronę: szybkie przechodzenie do ataku i do głębokiej defensywy. Lech z tym sobie nie radził, błyskawiczna zmiana fazy na ofensywną to jego bolączka. Gospodarze w ekspresowym tempie wracali pod własną bramkę, wszyscy byli za linią piłki, przez co trzeba było stosować jałowy atak pozycyjny z podawaniem po obwodzie i częstym wykorzystywaniem Bednarka.
Kiedy natomiast Widzew przejmował piłkę, w dużej liczbie meldował się w polu karnym Lecha, nawet obrońcy brali udział w atakowaniu, przez co zawsze znalazł się piłkarz, do którego można było podać. Całe szczęście, że poznańscy defensorzy byli na posterunku i przerywali takie akcje. Co jakiś czas musieli blokować strzały, na szczęście bez udziału rąk, więc nic nieprzewidzianego a groźnego się nie wydarzyło. Tylko raz Widzewowi udało się szybko rozegrać składny atak. Pawłowski mistrzowsko wykorzystał podanie partnera. Bednarek, który nie miał wielu okazji do interwencji, nie mógł zapobiec nieszczęściu.
Wybuch radości na trybunach niemal natychmiast zamienił się w rozczarowanie. Gospodarze nie zachowali koncentracji. Dali się zaskoczyć Lechowi, który przeprowadził już zmiany i miał na boisku piłkarzy, którzy wnieśli na nie mnóstwo jakości. Od Afonso Sousy trener John van den Brom wkrótce będzie rozpoczynał ustalanie składu. W znakomitej dyspozycji utrzymuje się Kwekweskiri. Gruzin wyraźnie przewyższał umiejętnościami przeciwników, więc trudno powiedzieć, kto wykazał się większym kunsztem: on podając do Marchwińskiego, czy młody zawodnik. Timing i wysokość, na jaką „Marchewa” wzbił się w powietrze, strzał głową – wielka klasa.
Velde nie imponował, ale kto go zna, ten wiedział, że czeka na swoje firmowe zagranie – zejście z piłką z lewego skrzydła na prawą nogę i strzał w długi róg. Kilka razy próbował, zwykle był blokowany. Bramkę jednak strzelił, o dziwo głową, gdy defensywa Widzewa okazała się bezradna wobec przyspieszenia Lecha. Kwekwe podał do Czerwińskiego, ten szybko przemieścił się prawą stroną boiska, uruchomił Pereirę, a Portugalczyk zaliczył kolejną świetną, precyzyjną asystę. Norwegowi nie było łatwo trafić do bramki, ale uderzył dokładnie tak, jak powinien.
Mogło być więcej goli, bo Lech robił na boisku, co chciał, gospodarze nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Bramka Sousy to kolejny pokaz umiejętności, szkoda tylko, że nie udało się kontrolować linii spalonego. Lechowi trudno byłoby wypunktować Widzew, gdyby nie grał on w piłkę, lecz zamurował się niczym Śląsk Wrocław, Stal Mielec lub inna Miedź Legnica. Wobec żelaznej defensywy i kontrataków Lech bywa bezradny. Na szczęście ani Pogoń, czyli najbliższy rywal, ani Fiorentina, ani Legia, zwłaszcza na własnym obiekcie, nie murują bramki.