Jeden krok został Lechowi do wejścia do fazy grupowej Ligi Europy, do zarobienia dobrych pieniędzy, uzyskania możliwości wypromowania wychowanków, zebrania doświadczeń. Ma przed sobą solidnego, w dodatku grającego na własnych śmieciach rywala. Znów nie jest faworytem. Historia lubi się powtarzać. Nie po to rozegrał tak dobre mecze, by wszystko, co w ostatnich tygodniach zdobył, poszło na marne.
Nie wiemy, w jakim nastroju znajdziemy się w czwartek wieczorem. Czy w takim, jak w poprzednich tygodniach? Już dawno wiara w zwycięstwo Lecha nie była tak mocna. Co więcej – jest uzasadniona. Nie ma dla niego znaczenia, czy gra u siebie, w zimnej Skandynawii, w upale nad Morzem Śródziemnym, czy w wielokulturowej, zachodnioeuropejskiej Belgii. Mogło być zresztą dużo gorzej. Jadąc do Włoch, czy do Anglii Lech miałby prawo marzyć co najwyżej o sprawieniu sensacji.
Przeciwnik to zespół solidny, skomponowany z graczy pochodzących z całego świata, stosujący taktykę, na której Lech niejeden raz połamał sobie zęby. Otwartej gry nie będzie. O kontratakach można zapomnieć. Jeżeli ktokolwiek zostanie skontrowany, to ofensywnie grający wicemistrz Polski. W tym sezonie tracił gole tylko po stałych fragmentach, a Belgowie z Charleroi są mistrzami w zamienianiu ich na bramki. W ten sposób tydzień temu rozprawili się z Partizanem. Nie wróży to dobrze gościom.
O tym wszystkim wiemy my, więc i sztab trenerski jest świadomy, co drużynie grozi, jeżeli obrońcy i bramkarz zagrają niczym w pierwszych ligowych meczach. Nikt też nie wątpi, jak surowo zostaną ukarane niechlujne zagrania, łatwe straty w ofensywie, porywanie się z motyką na słońce, czyli próba ogrania kilku przeciwników na raz. Mamy prawo wierzyć, że trener przestrzegł przed tym swych graczy, zwłaszcza tych lubujących się w optymistycznych, śmiałych szarżach.
Kiedy jedna z drużyn nastawia się na obronę, przechwyty, zaskoczenie przeciwnika szybkim wyjściem do przodu, mecz nie może być pięknym widowiskiem. Nie musi. Ważne, jak zagra Lech. Wątpliwe, by zrezygnował ze stylu ofensywnego. Może być to kosztowne, ale i tak daje większe szanse na awans niż naśladowanie przeciwnika, czyli nastawienie się na zdobycie zwycięskiej bramki i jej bronienie, albo na dotrwanie do rzutów karnych.
Belgijskie drużyny potrafią atakować, strzelać bramki, ale Charleroi z wszystkimi sobie radzi. Najczęściej kończy mecz z czystym kontem. Strzela gola i dowozi korzystny wynik do końca. Lech stoi więc przed bardzo trudnym zadaniem. Musi dokonać tego, co nie udało się mistrzowi Belgii i innym dobrym klubom.
W czwartkowy wieczór możemy cieszyć się z awansu, który wydźwignie klub i sprawi, że ten sezon, bez względu na późniejsze wydarzenia, nie zostanie zmarnowany. Możemy też przeżyć zawód. To nie będzie nic nowego, w ostatniej dekadzie klub z Bułgarskiej nie szczędził swym fanom upokorzeń. Tym razem porażka miałaby jednak mniej gorzki smak. Mielibyśmy prawo potraktować ją jako krok wstecz poprzedzający kilka wykonanych w przyszłości do przodu. Teraz jest bowiem inaczej. Lech wreszcie budzi zaufanie.
Odpadnięcie z rywalizacji na tym etapie spowodowałoby wprawdzie, że w przyszłości będzie trudniej awansować do grupy, bo niemal doszczętnie roztrwonimy współczynnik klubowy. Jednak styl, jaki Lech pokazuje w tym sezonie daje dużo większe nadzieje niż wysoki współczynnik i gra zniechęcająca ludzi do przychodzenia na stadion.
Cokolwiek się stanie – Lech nie ma prawa rezygnować z obranego kierunku. Z kimkolwiek by nie grał, w tej jeszcze pucharowej edycji, czy w kolejnej, nie może roztrwonić stylu będącego jego nową wizytówką, budującego go z meczu na mecz. Gdybyśmy odpadli, ale drużyna rozwijałaby się w takim tempie, jak w ostatnich miesiącach, i wzbogacała o coraz lepszych piłkarzy, to w przyszłości rywal z wysokim współczynnikiem nie będzie nie do pokonania.