Pokonanie Rakowa, jak się okazuje, nie było zwiastunem powrotu Lecha do normalności, włączenia się do walki o mistrzostwo. Już w kolejnym, prestiżowym spotkaniu w Szczecinie został zdeklasowany przez Pogoń, poniósł historyczną klęskę. Żaden normalny, szanujący się klub po takiej kompromitacji, po porażce 0:5, nie przeszedłby do codzienności. W Lechu takimi wydarzeniami przejmują się tylko kibice. Dziś są pełni wstydu za swoją drużynę. A co najgorsze, z tym wstydem są sami.
Na tych samych zawodników, co w czwartek, postawił trener Lecha. Jedyną, wymuszoną żółtymi kartkami zmianą, było zastąpienie Karlstroma Szymczakiem. Jak się wydawało, więcej defensywnych obowiązków powierzy Afonso Sousie, który jest bardziej uniwersalnym pomocnikiem niż Szymczak i Marchwiński, choć w przypadku tych piłkarzy była to sprawa płynna. Żaden nic nie dał drużynie. Trener zdradził przed meczem, że na „dziewiątce” wystawił Szymczaka. To nie była trafna decyzja. „Marchewa” najwięcej daje drużynie drużynie jako napastnik.
Lech nie byłby sobą, gdyby nie zaczął meczu od straty gola, ale nikt wtedy nie miał pojęcia, że to dopiero pierwszy w tym meczu, że to dopiero początek dramatu. Przez pierwszy kwadrans był drużyną lepszą, prowadził grę, piłka najczęściej przebywała na połowie gospodarzy, a ich próby ataku kończyły się przechwytami piłkarzy Kolejorza, stosujących aktywny pressing. Wystarczył jednak rzut rożny dla Pogoni, dobre podanie Grosickiego, celny strzał głową Ulvestada przy bierności Milicia, by sędzia wskazał na środek boiska. Nie była to sytuacja klarowna, piłka odbiła się od poprzeczki i spadła tuż za linią bramkową.
Trzeba było odrabiać stratę, co dla Lecha nie jest nowością. Jednak nie osiągnął przewagi, nie konstruował groźnych akcji, sprawiał wrażenie coraz bardziej zagubionego. Nie był sobą. Pogoń nastawiła się na grę spokojniejszą, nie szarżowała, ale i tak potrafiła kilkoma szybszymi podaniami zgubić poznańską defensywę. Miała coraz lepsze okazje bramkowe. Lech nie grał dokładnie, nie było korzyści z zawodników, od których zależy najwięcej. Marchwiński snuł się w środku boiska, nie stanowił żadnego zagrożenia. Także Velde był mało widoczny.
A Pogoń robiła swoje. Stosowała prostą, szybką grę i strzeliła po ładnej akcji drugiego gola. Sędziowie sprawdzali jeszcze, czy nie było spalonego, ostatecznie gola uznali i sytuacja Lecha zrobiła się już bardzo zła, choć to był dopiero początek lania, jakie miał dostać. Nie było pomysłu na odwrócenie losów rywalizacji, fatalnie czuł się też w defensywie i natychmiast stracił trzeciego gola. Wtedy już zapowiadało się na klęskę, bo Lech był załamany, pozbawiony pomysłów. Nieliczne próby ofensywne kończyły się beznadziejnymi zagraniami, łatwymi stratami.
Było pewne, że po przerwie trener van den Brom przemebluje drużynę. I rzeczywiście zakończył eksperyment z grą Pereiry w pomocy. Wymienił obu bocznych obrońców, Gurgula i Czerwińskiego, wprowadził Ba Louę i Anderssona. Periera wrócił na swoją pozycję. Skutek? Natychmiastowa strata czwartego gola. To już była totalna kompromitacja, tylko strzelanie bramek mogło to zmienić. Lechowi jednak w dalszym ciągu nic nie wychodziło, nie był sobą, zachowywał się jak bokser nie potrafiący się podnieść po serii ciężkich ciosów. Dopiero w 58 minucie, przy stanie 0:4, oddał pierwszy celny strzał. Szczęścia próbował Velde.
Trener desperacko wprowadzał kolejnych ofensywnych zawodników, odkurzył nawet Sobiecha. Przewaga w posiadaniu piki rosła. Skutek? Wciąż ten sam. Lech atakował, ale był dramatycznie bezradny. Kiedy już Pereira po swojemu dośrodkował, do piłki nie doszedł Sobiech. Pech chciał, że właśnie on był w tym miejscu. Kiedy w podobnej sytuacji po podaniu Velde znalazł się Ishak, trafił do bramki, niestety wcześniej spalił. Mimo dwóch napastników w składzie, gola już nie zdobył. Co więcej, w samej końcówce dał się zaskoczyć jeszcze raz, stracił piątego gola. Przegrał sromotnie, sprawił wielką radość kibicom ze Szczecina. Swoich załamał, niełatwo będzie mu odzyskać zaufanie.