To, co wydarzyło się w niedzielne popołudnie, zapiszę się w niechlubnej części historii klubu. Przez długi czas kibice będą to rozpamiętywać i przy pierwszej lepszej okazji przypominać o tej arcywstydliwej porażce. Powodów do zdziwienia obecnym nastrojem wśród poznańskiej społeczności mieć nie można. Jest to pierwsza klęska o takich rozmiarach w obecnie trwającym wieku, a dramaturgię podkręca rywal, z którym mecze zawsze należą do tych istotniejszych w trakcie sezonu.
W żaden logiczny sposób nie można wytłumaczyć tego, co miało miejsce na stadionie imienia Floriana Krygiera. Jakakolwiek wymówka o pechu czy czymś podobnym nie ma prawa przejść, bo po stracie pierwszej bramki nie zgadzało się zupełnie nic i wyciągnięcie pozytywów wniosków jest praktycznie niemożliwe. John van den Brom musi znaleźć konkretne przyczyny tych wydarzeń i po raz kolejny dźwignąć swój zespół psychicznie, żeby jak najszybciej zapomnieć, co się zdarzyło i skupić się na następnych wyzwaniach.
Między tym meczem, a słowackim pożegnaniem się z pucharów jest znacząca różnica. Tutaj to jest tylko 1 z 34 szans na zapunktowanie i w kontekście sportowym nic wielkiego się nie stało, bo – oczywiście nie w takim stylu – ulegnięcie gospodarzom na tym terenie można było brać jako scenariusz realny. Spotkanie w Trnawie poza europejskimi emocjami pozbawiło Lecha szansy na osiągnięcie kolejnego sukcesu, zarobienia znacznej kwoty pieniędzy i wielu innych benefitów, które były w tamtym czasie szeroko opisywane.
Warto przytoczyć doskonale znane hasło mówiące, że lepiej raz przegrać 5:0 niż 5 razy przegrać po 1:0. W systemie ligowym doskonale się to sprawdza, niezależnie jakim rezultatem się przegra lub wygra i tak liczba punktów będzie taka sama. Przegrane zostały przede wszystkim ambicje i zaufanie kibiców, którzy po poprzednich porażkach wyjątkowo spokojnie wyrażali swoje pełne wsparcie. Ci przemierzający setki kilometrów za swoją drużyną zawiedli się, ze spuszczonymi głowami musieli udać się w drogę powrotną. To jest najważniejszy skutek porażek na poziomie 5:0, ta zadra w pamięci może ciągnąć się przez długi czas zarówno na boisku, jak i na trybunach. Jedynym, co może uchronić przed tak negatywną spiralą będzie pokazanie sportowej złości w następnym meczu, by oczyścić atmosferę przed nadciągającą przerwą reprezentacyjną
Jeśli w następnych występach gra wróci do normy, będzie można uznać to za bolesny wypadek przy pracy. Znacznie gorzej zrobi się, gdy lechici znów będą tak słabi i nawiążą do meczu w Szczecinie. Wtedy efektowne zwycięstwo z Rakowem trzeba będzie zapisać jako wyjątkowo szczęśliwe i niezgadzające się z rzeczywistością. Właśnie po tej wygranej z obecnie urzędującym mistrzem Polski wśród wszystkich zainteresowanych losem Kolejorza wystąpił duży optymizm, wydawało się, że wszystko wraca na właściwe tory i może być tylko lepiej.
Najbliższy terminarz będzie dość łaskawy, by się odkuć. W piątek do Wielkopolski przyjedzie absolutny beniaminek z Niepołomic, niedługo później starcia z ŁKSem, Jagiellonią, Cracovią, Zawiszą Bydgoszcz i Ruchem Chorzów. Pierwszy poważne pojedynek będzie w środku listopada, kiedy Lech pojedzie do stolicy zagrać z Legią, która wtedy będzie już mocno zmęczona częstszą rywalizacją.
Sytuacja w tabeli też nie wygląda tragicznie. Kolejorz ma zaległy mecz i 5 punktów straty do liderującego Śląska będącego w obecnym miejscu bardziej przypadkiem i prędzej lub później, ale powróci do szeregu. Wciąż jest nadzieja na sukcesy, a możliwe, że takie wyboiste ścieżki to Lechowe przeznaczenie. Znana sentencja mówi, że sukcesy rodzą się w bólach. Jeśli to prawda, to w Poznaniu szykuje się coś wielkiego i spektakularnego.
Mikołaj Duda