Każdy, kto oglądał mecz Lecha w Charleroi, zapamięta go na całe życie. Stał się ważną (choć nie najważniejszą) częścią historii klubu. Od niepamiętnych czasów nie przeżywaliśmy takiej huśtawki nastrojów – od euforii w pierwszej połowie, po zwątpienie w drugiej, niemal załamanie po czerwonej kartce, liczenie z trwogą sekund, zawód po niewykorzystaniu „setki”, wreszcie triumf po ostatnim gwizdku.
Pamiętajmy, że jeszcze miesiące temu Lech był traktowany jako ciężko, a właściwie nieuleczalnie chory pacjent. Kibice, których lawina nieprzemyślanych, chaotycznych decyzji, brak planowego działania zmusiły do odwrócenia się od klubu i do uznania jego władz za największych szkodników w dziejach Kolejorza, dziś są w zupełnie innym nastroju. Tylko dlatego, że obok wielu posunięć chybionych, znalazło się jedno trafne: postawienie na obecnego trenera.
Słowo „wyczyn” nie jest przesadą. W pełni oddaje dokonanie drużyny dowodzonej przez Dariusza Żurawia. Skala trudności była ogromna. Ekipa z młodymi zawodnikami w składzie przedzierała się do fazy grupowej Ligi Europy przez cztery mecze. Trzy ostatnie, decydujące, odbyły się na boiskach rywali. W każdym można było się potknąć, każdy przeciwnik uznawany był za faworyta. A jednak każdy został rozbity. Lech wykonał rajd po Europie rozprawiając się z tymi, co stanęli mu na drodze.
Mało tego – czynił to w sposób imponujący. W Sztokholmie i Nikozji demolował miejscowe drużyny, nie pozostawiał im złudzeń, budził zachwyt. W Charleroi było najtrudniej, bo trafił na solidnego rywala, wyrachowanego, występującego, i to z dużym powodzeniem, w bez porównania lepszej lidze. A jednak uznał wyższość Lecha Poznań. I to mimo tego, że polska drużyna robiła błędy, jakie są czymś normalnym w naszej ekstraklasie, ale na zachód od Odry uznawane są za karalne.
Lech jest na topie, bo gra kompletnie inaczej niż w poprzednich latach. Postawił na ofensywę. Dzięki obranej taktyce bramkę może zdobyć w każdej chwili, właściwie z niczego. Nawet pod koniec drugiej połowy, gdy grał w osłabieniu, a Belgowie obijali poprzeczkę i słupki, miał kilka okazji do zamknięcia meczu. Potrzebował sekund, by rozpaczliwą obronę zamienić na błyskawiczny atak. Na tym właśnie polega wyższość stylu Żurawia. Bez niego Lech skazany byłby na porażkę w każdym meczu pucharowym.
Kiedy euforia minie, kiedy będziemy mieli za sobą losowanie grup Ligi Europy, przyjdzie pora na rozważanie szans. Na kogokolwiek byśmy trafili – a słabeuszy tam nie ma – nie możemy z góry pozbawiać się szans. A pozbędziemy się ich wtedy, gdy nie zostaną wyeliminowane niedostatki odróżniające drużynę przeciętną od topowej. Przede wszystkim – niecelne podania. Jest ich nieproporcjonalnie dużo.
Moder coraz lepiej odbiera piłkę, ale z jeszcze większą swobodą oddaje ją rywalom. Niemal każdy Lechita wyprowadzając piłkę z własnej połowy tracił ją zaskakująco łatwo napędzając atak gospodarzy. Satka prosił się o rzut karny. Dotknął ręką zawodnika ułatwiając mu symulkę. Ishak jest napastnikiem, więc znajdując się na „czystej” pozycji nie ma prawa altruistycznie szukać kolegów. Co innego pomocnicy i skrzydłowi – oni muszą zauważać lepiej ustawionych partnerów.
Józef Djaczenko
Fot. Lech Poznań/Adam Jastrzębowski