Europa na wyciągnięcie ręki

Drużyny z przeciętnych europejskich lig, zajmujące wysokie miejsce w tabeli, rzadko mają problemy z awansem do fazy grupowej Ligi Europy. Nasza tak zwana ekstraklasa jest jedną z najsłabszych w Europie, a Lech to klub po przejściach, dopiero zaczynający spełniać oczekiwania. Pokonanie przez niego czterech szczebli eliminacji byłoby nie lada wyczynem.

Bardzo rzadko komukolwiek udaje się przebrnąć tak długą drogę do fazy grupowej. Zwłaszcza bez rozstawiania. Lech niegdyś miał niezły współczynnik UEFA. Został on jednak roztrwoniony i teraz musi zaczynać prawie od nowa. Póki co – jest na bardzo dobrej drodze. Idzie jak burza, zachwyca, budzi wiarę i nadzieję. Przed nim krok najtrudniejszy, ale skoro mierząc się z klubem z dużo wyższej póki nie jest bez szans, to wiemy, że zdarzyło się coś bardzo dobrego. Coś, czego źródeł trzeba szukać w niedalekiej przeszłości.

Zaczynając pracę w Lechu Dariusz Żuraw zapowiedział, że nie interesuje go nastawianie się na przypadkowe zwycięstwa, wykorzystywanie słabości przeciwnika. Chce piłki ofensywnej, szybkiej, widowiskowej, zdominowania przeciwnika. Poszedł więc pod prąd, bo w polskiej lidze, choć ładnie opakowanej i pokazywanej, rzadko gra się w piłkę. Tu się walczy o punkty, rozpracowuje przeciwników, paraliżuje ich poczynania, szuka szczęścia w kontratakach.

Trener Lecha zauważył, że z takim stylem w Europie niczego się nie zdziała. Miał rację. Czołowe kluby polskiej ligi odpadają już po jednej, góra dwóch rundach pucharowych eliminacji. Wystarczy prosta gra w piłkę, by rozprawić się z antyfutbolem w polskim wydaniu. Żuraw już jako trener tymczasowy nastawiał piłkarzy na grę, która może się podobać. Odbudował drużynę po spustoszeniach dokonanych przez fana antyfutbolu, byłego pana selekcjonera.

Trenerskie wizje Żurawia poszły w parze z decyzjami transferowymi. Klub prawdopodobnie wyleczył się wreszcie ze sprowadzania graczy z marną jakością. Tiba, Amaral (którego klasy nikt nie zakwestionuje), Ramirez, Ishak, wcześniej Gytkjaer to piłkarze wyrastający ponad poziom ekstraklasy. Nastolatki z akademii nie podpatrują już Rakelsa, Dioniego i innych „gwiazd”.

Seria udanych meczów w końcówce sezonu pozwoliła pokazać się w Europie. I to jak! Lech dziecinnie łatwo bierze przeszkody, jest już o krok od fazy grupowej, choć do jego zrobienia potrzeba butów siedmiomilowych. W lidze belgijskiej nie grają słabi piłkarze. W najpotężniejszych europejskich klubach aż roi się od gwiazd sprowadzonych z tego kraju. Charleroi jest tam aktualnie liderem, który wygrywa i wygrywa.

Lech znów ma szanse stać się polskim klubem eksportowym, czyli wrócić do czasów, gdy zarządzano nim fachowo. Lepiej zachować umiar w pochwałach, nie mówić o przełomie, ale o nadziejach. Gra taka, jak w Sztokholmie, czy w Nikozji stwarza szanse na przełom prawdziwy. Tyle tylko, że ta gra nie była idealna. Wciąż widzieliśmy straty, niecelne podania, niedostrzeganie dobrze ustawionych partnerów.

W lidze belgijskiej grają piłkarze z jakością, której w Polsce nie znajdziemy. Wdający się w dryblingi z trzema rywalami Puchacz musi uwzględnić, że strata piłki to szybki atak rywala i poważne zagrożenie. Każde niecelne, niechlujne podanie wywoła ten sam skutek. O błędach defensywy nie ma już co wspominać. Chcąc pokazać się jako drużyna europejska, trzeba definitywnie wyzbyć się ekstraklasowego brakoróbstwa.

Józef Djaczenko

Udostępnij:

Podobne

U siebie Warta nie wygrywa

Tylko jedno zwycięstwo w roli gospodarza wygrała Warta w całej, zakończonej w piątek rundzie jesiennej. Miała szansę to zmienić w spotkaniu z Jagiellonią, ale stało