Kibice w Lecha od tygodnia są w szoku. Trudno im uwierzyć, co stało się z drużyną, w którą zainwestowali tak wiele uczuć i nadziei. Porażka w Trnawie spadła na nich jak grom z jasnego nieba, po kilku dniach przyszedł cios w lidze. Za każdym razem zespół, który wydawał się być w polskich warunkach potęgą, dawał się ogrywać słabeuszom. W najgorszych snach się tego nie spodziewali, mieli zaufanie do trenera. Teraz wielu z nich żąda jego zmiany, ale w rachubę to nie wchodzi, nikt o tym nawet nie myśli. Pozostaje wierzyć, że van den Brom szybko opanuje kryzys.
Najnowsza historia Lecha wskazuje, że nie mamy prawa być zaskoczeni takimi wydarzeniami. Przecież z wyjątkiem Franciszka Smudy w 2009 i Macieja Skorży w 2022 roku każdy kolejny trener był wyrzucany w atmosferze skandalu, każdy zostawiał swemu następcy drużynę wymagającą ratunku, zmiany stylu gry. Pojęcie ciągłości w pracy szkoleniowej to w Poznaniu abstrakcja. Każdy nowy trener robi rewolucję. Lech zadziwia przy tym regularnością: po 2006 roku żadnego z trzech mistrzostw nie powtórzył po roku, każdy jego dobry występ w Europie też jest zawsze jednorazowy, roztrwonił już niejeden dobry współczynnik rankingowy. Prawda, że wiele to mówi o jakości zarządzania klubem?
Nowy właściciel Lecha w 2006 roku zatrudnił na trzy lata Smudę, z którym kontraktu nie przedłużył, bo mistrzostwo przepadło na samym finiszu. Jacek Zieliński wywalczył tytuł, ale szło mu potem w lidze dramatycznie słabo, w wigilię historycznego meczu z Manchesterem City zastąpił go Bakero. Bask też z czasem stracił kontrolę nad drużyną, o zwolnieniu dowiedział się w drodze powrotnej z przegranego meczu w Chorzowie. Jego następcę Mariusza Rumaka nie zwolniono po kompromitacji z Żalgirisem Wilno, lecz rok później, po blamażu ze Stjarnan. Podobny los spotkał Macieja Skorżę (kilka miesięcy po zdobyciu mistrzostwa), Jana Urbana, Nenada Bjelicę, Ivana Djurdjevicia, Dariusza Żurawia.
Ten chocholi taniec przerwał Maciej Skorża, który sam pożegnał się z klubem, zostawiając zresztą bardzo dobre o sobie wspomnienia. Nie wiadomo, jak wyglądałby ciąg dalszy jego pracy w Poznaniu, jakie warunki dalszego rozwoju drużyny stworzyłby zarząd klubu. Zastąpił go doświadczony, przychodzący z innego piłkarskiego świata John van den Brom. Miał ogromne problemy, zanim zapanował nad drużyną. Ratował w lidze co mógł, poprowadził Lecha do historycznego pucharowego sukcesu. Nadzieje na jeszcze lepsze wyniki były ogromne, aż z dnia na dzień wszystko przepadło.
Kiedy się czyta o jego pucharowych dokonaniach (szczegółowo przedstawił je portal „Meczyki”) nie mamy prawa się niczemu dziwić. To nie pierwszy taki przypadek, jego drużyny bywały eliminowane przez teoretycznie słabszych rywali. Tu miał wszystko, co potrzebne do sukcesów – ogromne oczekiwania kibiców, którzy zdążyli już zapomnieć o bojkotach i protestach, a przed meczami ze Słowakami pełni dobrych myśli oceniali następnych przeciwników. Zauważyli, że klub zaczął się wreszcie zmieniać, najczęściej powtarzanym słowem przestało być „minimalizm”. I co z tego wynikło? Wielka klapa.
Wiele wskazuje, że doświadczenie pozwoli van den Bromowi odzyskać kontrolę nad drużyną. Na razie daleko mu do tego. Jak sam przyznał we Wrocławiu, nie wie, co się z jego piłkarzami stało, nie rozumie katastrofalnej gry obrońców. W dwóch ostatnich meczach drużyna była równie bezradna, jak rok temu, gdy holenderski trener stawiał pierwsze kroki w Polsce, w dodatku posypała mu się defensywa, a zarząd klubu marnował okienko transferowe. Wtedy opanował sytuację i przyszły dobre wyniki, choć dopiero po kilku tygodniach. Teraz czasu jest dużo mniej, jeżeli ligowe ambicje pozostają aktualne.