Wściekłość ludzi, którzy w Lechu ulokowali uczucia, jest ogromna. Niejeden podejrzewa u siebie coś na kształt choroby dwubiegunowej, polegającej na przechodzeniu od stanów euforii do depresji. W czwartek poczucie pełnej satysfakcji, w weekend uczucie kompletnego załamania. Długo się tak nie ujedzie. Konsekwencje dla zdrowia mogą być poważne.

Wydarzenia z Warszawy do złudzenia przypominają lata trochę już zapomniane, gdy w lidze rządziły kluby zamożne, wyspecjalizowane w handlu. Skupowały u konkurencji najlepszych piłkarzy, albo szły na łatwiznę nabywając punkty. Raz po raz zdarzały się tak zwane niedziele cudów, gdy wygrywał ten, kto był w potrzebie i mógł sobie pozwolić na jej zaspokojenie. Trzeba było za to zapłacić – albo sędziemu, albo przeciwnikowi. Padały wówczas bramki równie kuriozalne, jak te, które Lech podarował Legii. Obrońcy się rozstępowali, bramkarz nie ruszał do dośrodkowań, potem udawał, że interweniuje.

Ostatnie minuty warszawskiego meczu wyglądały tak, jakby drużyny się dogadały. Tylko chęć wyświadczenia przeciwnikowi przysługi może uzasadnić stratę gola w ostatniej sekundzie. Oczywiście o żadnym porozumieniu nie było mowy, nie ma innego wytłumaczenia niż niewyobrażalne frajerstwo. Takie zachowanie jest sprzeczne z wszystkim – logiką, zdrowym rozsądkiem, poczuciem wstydu. Nie wolno o tym zapomnieć i powiedzieć sobie „jedziemy dalej”, bo to wróci. Zawsze wraca.

Łudziliśmy się, że dawne, „dobre” czasy, gdy kibice się wściekali, a na władzach klubu kolejne klęski nie robiły wrażenia, mamy za sobą. Właśnie taka postawa legła u podstaw braku sukcesów w ostatnich latach, pustej gabloty na trofea, zniechęcenia fanów. Teraz miało być inaczej, aż przyszedł kolejny mecz na Łazienkowskiej. Kolejny z identycznym przebiegiem, jak rok temu. Powtarzalność zadziwiająca. Tylko ostatnia bramka padła w takich okolicznościach, że każdy kibic miałby ochotę wyrzucić telewizor przez okno. Nie zawahałby się, gdy pod nim stali ludzie odpowiedzialni za budowę Lechowej obrony.

Po udanych meczach pucharowych, po dobrej grze wychowanków pochwały płynęły z wszystkich stron. Nie można było otworzyć lodówki bez obawy, że wyskoczy z niej komentator wygłaszający peany o akademii Lecha i jego odważnej, ofensywnej grze. Kibiców Kolejorza to cieszy, ale coś im zawsze podpowiada, że to uznanie jest trochę na wyrost. Mają przecież w  pamięci historyczne klęski. I rzeczywiście, przychodzi ligowa kolejka i ten wspaniały Lech przegrywa kolejne mecze, za każdym razem na własne życzenie, ląduje na 12 miejscu w tabeli.

Mądrzy ludzie mówią, że każdy błąd trzeba wybaczyć, ale tylko jeden raz. Za drugim musi być kara. A co zrobić, jeśli identyczne błędy powtarzają się prawie co tydzień, w rytm ligowych rozgrywek? Zespół ogrywający w pucharach mocne ekipy jedzie do Białegostoku, gdzie dostaje lanie od tych, co przegrywają potem mecz za meczem. Niezależnie od tego, kto trenuje Legię, radzi sobie z Lechem w identyczny sposób, rok po roku. Za każdym razem zawala obrona, a bramkarza stać dosłownie na wszystko. Co myśleć o kimś, kto przez wiele lat był klasowym obrońcą, a jako trener nie potrafi wyuczyć podstaw gry w defensywie? To się wymyka racjonalnym wytłumaczeniom.

Liga to podstawa. Bez niej nie trafi się do pucharów, nie wypromuje się wychowanków. W lidze Lech się poddał, sezon przegrał. Grę w pucharach trzeba traktować jako pożegnalną, bo nie wiadomo, za ile lat znów nam będzie dane tym się cieszyć. O wywalczeniu Pucharu Polski też lepiej nie marzyć, bo już za późno na rozpędzenie formacji obronnej, zbudowanie całkiem nowej, pozyskanie dobrego bramkarza. Bez tego niczego planować nie można.

Józef Djaczenko

Fot. lechpoznan.pl/Adam Jastrzębowski

Udostępnij:

Podobne