Jedyny pozytyw to awans i możliwość skonfrontowania się w ćwierćfinale Pucharu Polski z Pogonią, na szczęście w Poznaniu. Gra, jaką Lech pokazał w Gdyni, budzi niestety poważny niepokój. Jak to możliwe, by zespół z klasowymi piłkarzami w składzie tak bardzo męczyła się w konfrontacji z pierwszoligowcem, pozwoliła się w drugiej połowie zdominować? Do końca roku tylko dwa mecze, a Kolejorz nadal nie jest sobą. Niezależnie od tego, ile punktów w nich zdobędzie, trudno znaleźć nadzieję na odrodzenie tej drużyny.
Portal transfermarkt.de wartość wszystkich zawodników Arki szacuje na ok. 5 milionów euro. Trudno to przyrównać do wartości graczy Lecha. To przepaść, która jednak nie znalazła potwierdzenia na gdyńskim boisku. Gdyby brać pod uwagę nie umiejętności indywidualne, ale organizację gry i pomysł na nią, Arka nie ustępowała Lechowi. Tej jesieni jest on zagubiony, gra schematycznie i nudno, bez pomysłu, trudno mu zaskoczyć przeciwnika. Było to widoczne nawet w pierwszej połowie, mimo iż tylko wtedy tworzył okazje bramkowe i oddawał groźne strzały. W drugiej nie wychodziło mu nic. Gdy atakowali piłkarze z pierwszej ligi, miał poważne problemy z wyprowadzeniem piłki spod własnej bramki.
I te koszmarne błędy, które mogły spowodować stratę goli… Mnożyły się nawet w pierwszej połowie, gdy Arka okazywała duży respekt dla przeciwnika i skupiała się na defensywie. Krótko przed przerwą Lech osiągnął przewagę, Velde oddał kilka bardzo dobrych strzałów. Marchwiński, grający tym razem bliżej bramki rywala niż poprzednio, miał kłopoty z odnalezieniem się w przestrzeni – aż do czasu doliczonego, gdy wykończył jedyną chyba składną akcję swej drużyny.
Po przerwie pokazały się inna Arka i inny Lech. Gospodarze mieli inicjatywę, a Lech skupił się na utrzymaniu wyniku. Robił to żałośnie, bo co pomyśleć o Karlstromie, ukaranym żółtą kartką za kradzież czasu? Nie tylko on grał tak „nowocześnie”. Wstyd było patrzeć, jak młodzi, anonimowi zawodnicy odbierają piłkę graczom zespołu z czołówki ekstraklasy, nie pozwalają im na wyprowadzenie choćby jednej przyzwoitej kontry.
Kibice Lecha są przekonani, że tym awansem holenderski trener uratował posadę, przynajmniej chwilowo. Prawdopodobnie nie mają racji. Niczego nie uratował, bo nic mu nie groziło i nie grozi. W Lechu z tak błahych powodów trenerów się nie zwalnia. Wyrzuca się ich dopiero, gdy wszystko zaczyna się walić. Co łączy Mariusza Rumaka, Jana Urbana, Nenada Bjelicę, Macieja Skorżę podczas pierwszego pobytu w Poznaniu, Adama Nawałę, Ivana Djurdjevicia, Dariusza Żurawia? Wszyscy oni opuścili klub przedwcześnie, w atmosferze skandalu. Van den Bromowi to nie grozi, przynajmniej dopóki pospolity brak formy i pomysłów nie zamieni się w degrengoladę.