Mówi się, że sytuacja jest niezwykła, bo aż cztery drużyny mogą wygrać ligę rzutem na taśmę, w ostatniej kolejce. To czysta teoria. Postawa Lecha w kilku ostatnich meczach nie napawa optymizmem. Jest słaby piłkarsko, do tego rozchwiany emocjonalnie, łatwo traci kontrolę nad meczem. Mówi się też o niesnaskach w drużynie, nieporozumieniach z trenerem, czego dowodem miał być brak na rozgrzewce rezerwowych Trałki i Robaka. Trener to zbagatelizował, ale nie wiemy, jaka jest prawda, a druga połowa meczu z Wisłą była jeszcze jednym pokazem bezradności. Ten stan musi mieć jakieś przyczyny.
Gdyby w futbolu panowała sprawiedliwość i wyniki odpowiadałyby przebiegowi wydarzeń na boisku, Lecha już by nie było wśród drużyn walczących o medale. W krakowskim klubie panuje finansowy kryzys, Wisła nie walczy już o nic, ale potrafiła zdominować Lecha i atakować tak, jakby od strzelenia mu bramek zależała jej przyszłość. Miała ogromnego pecha trafiając dwukrotnie w słupek. Lech ma o co walczyć, ale… nie walczył. Początek był jeszcze znośny, widać było ciąg na bramkę, radość z gry. Jak zwykle wszystko to się skończyło po pojawieniu się pierwszych kłopotów. W trudnych momentach ta drużyna zawodzi. W Warszawie wystarczyło strzelić jej gola na samym początku, by definitywnie wyleczyć ją z marzeń o mistrzostwie. W niedzielę przekonała się, że 2:0 to bardzo niebezpieczny wynik, bo po stracie bramki w oczach pojawia się strach i presja plącze nogi.
Teoretycznie możliwe jest jeszcze nawet zdobycie mistrzostwa, ale do tego potrzebny jest splot wyników bardziej niesamowity niż samobój Jopa i gol Kriwca w ostatnich sekundach. Lechia musiałaby ograć w Warszawie Legię, a Lech w Białymstoku Jagiellonię. Zespół z Gdańska jest na fali wznoszącej. Wysoko wygrywa u siebie, a na wyjazdach poprawił dotychczasową bolączkę – grę defensywną. Widać to było w Poznaniu, gdy bezradny Lech nijak nie mógł Lechii zagrozić. W futbolu sensacje się zdarzają, ale trudno wierzyć, by mocna i zdeterminowana Legia nie pokona swego przeciwnika. Czasami, kiedy bardzo się chce, nic nie wychodzi. Na to liczy Lechia, która musiałaby się wznieść na absolutne wyżyny, by zadać Legii historyczną klęskę.
Lechowi w Białymstoku będzie równie trudno, ale największym jego przeciwnikiem nie jest Jagiellonia, lecz on sam. Ta drużyna cierpi, co w niedzielę widzieliśmy na własne oczy. Wątpliwe, by przez tydzień trener zdołał postawić ją na nogi. Dobry wynik zagwarantowałby miejsce w pucharach, a przy szczęśliwym układzie coś więcej. Porażka nie zamknęłaby definitywnie drogi do Europy, jednak trzeba byłoby liczyć na porażkę w Warszawie Lechii. Legia nie może nawet zremisować, bo zwycięstwo Jagiellonii nad Lechem dałoby białostocczanom mistrzowski tytuł. Trener Lecha twierdzi, że uzdrowił drużynę. Gdy na wypełnionym stadionie trzeba będzie grać o wysoką stawkę przekonamy się, czy to nie są czcze przechwałki.
Józef Djaczenko