Co z rozbudowy akademii za dziesiątki milionów zł, co z pokazywania światu kolejnych zdolnych wychowanków, co z pochwał za „najpiękniejszą w polskiej lidze grę”, skoro nie przekłada się to na trofea? Przy odrobinie dobrej woli stawianie na młodzież i preferowanie „futbolu na tak” można byłoby potraktować jako zapowiedź sukcesów. Nauczeni bolesnymi doświadczeniami możemy raczej spodziewać się kolejnych upokorzeń, zawiedzionych nadziei.
Lech Poznań potrzebuje radykalnych przemian. W środę przekonaliśmy się o tym jeszcze raz, równie boleśnie jak w wielu podobnych przypadkach w ostatnich latach. Te przemiany dotyczą mentalności, nastawienia. Po 2010 roku nastąpiły zmiany we władzach klubu. Do głosu doszły osoby, którym trudno zarzucić sportowe ambicje, nastawienie się na dobre wyniki. Wprost przeciwnie. Nastał czas minimalizmu eufemistycznie nazywanego równoważeniem budżetu, budowaniem podstaw sukcesu planowanego na 2020 rok.
Skutki były fatalne, klub pod tak „światłymi” rządami powoli chylił się ku upadkowi. Kompromitującym wpadkom nie było końca. Kibice coraz bardziej mieli dość, frekwencja na meczach dramatycznie spadła. Miarą beznadziejnego zarządzania działem sportu, coraz większego rozmijania się z oczekiwaniami kibiców, narastającego chaosu było wyrzucanie kolejnych trenerów w trakcie rozgrywek. Nie obowiązywał żaden plan rozwoju. Dwa lata temu nastąpiło przesilenie. Prawdopodobnie nie ostatnie.
Powierzenie drużyny Dariuszowi Żurawiowi, zamiast szukania trenera-cudotwórcy i popełniania kosztownych błędów (Nawałka!), dużo zmieniło. Miał on kontrowersyjny pomysł na prowadzenie zespołu. Na boczny tor odstawił takich graczy, jak Amaral, jeden z najlepszych i najdroższych piłkarzy ligi. Hurtowo wpuszczał na boisko młodzież. Początkowo zdawało to egzamin tylko w starciach z ligowymi słabeuszami. Wiosną było już dużo lepiej. Płynęły pochwały za styl, poprawiły się wyniki.
I właśnie w tym momencie wróciły demony. Gdy wydawało się, że droga po Puchar Polski jest łatwa i krótka, Lech przegrał najważniejszy mecz sezonu. I to przegrał fatalnie, na własne życzenie, gdy był dużo lepszy i miał przeciwnika na widelcu. Wystarczyło wykorzystać jeden z dwóch rzutów karnych. Nie dał rady, trzeci też okazał się kompromitacją. Nie ma co oceniać strzelców, krytykować wybór egzekutorów. To nie ma znaczenia, skoro nad drużyną wisi fatum i specjalizuje się ona w przegrywaniu tego, co najważniejsze.
Nic się nie zmieni, dopóki przy Bułgarskiej nie nastanie czas zawodowców. Nie chodzi o trenera, ale tego, kto podejmuje kluczowe decyzje. Nenad Bjelica to fachowiec, potwierdził to prowadząc Dinamo Zagrzeb. Też był o krok od trofeum. Lech miażdżył Arkę na Stadionie Narodowym, ale frajersko z nią przegrał. W środowym meczu Kolejorz znów dokonał niemożliwego. To normalne, że czasami nie udaje się zdyskontować miażdżącej przewagi, że drużyny nastawione na obronę wychodzą obronną ręką z naporu przeciwnika. Ale te karne? Nie wykorzystując żadnego z nich Lech potwierdził swoją markę. Szkoda, że jest to marka klubu, w którym najlepiej znają się na przegrywaniu.