To było zwycięstwo odniesione w pięknym stylu. Lech pokazał klasę, pokazał siłę, wysokie umiejętności swych najlepszych zawodników. Spadło na niego tak wiele pochwał, że nie zauważamy rezerw, jakie tkwią w tej drużynie. Gdyby kiedyś udało się je wykorzystać, mielibyśmy drużynę nie do pokonania w polskiej lidze.
Lech stanął przed dwoma wyzwaniami. Zanim nadejdzie przerwa w rozgrywkach na zgrupowania reprezentacji, trzeba było rozegrać dwa arcyważne spotkania. Ich wyniki mogą zadecydować o powodzeniu całego sezonu, nie tylko jesieni. To pierwsze jest już za nami. Lech wciąż jest w europejskiej grze, bo nie pozostawił złudzeń wyżej notowanemu, losowanemu z drugiego koszyka Standardowi Liege. Ledwo złapał chwilę oddechu, a trzeba jechać do Warszawy na najważniejszy mecz ligowy.
Sposób, w jaki na początku czwartkowego spotkania Kolejorz pozwolił się zdominować, nie wystawia mu dobrego świadectwa. To nie było tylko zaskoczenie pressingiem rywala, bo takie ustąpiłoby po kilku minutach, a Lech nie mógł dojść do równowagi przez kwadrans. Wielkie szczęście, że nie padła bramka, a Belgowie nacierali ostro, seriami wykonywali „ulubione” przez poznańską defensywę rzuty rożne i wolne. O ostatecznym wyniku zadecydowało to właśnie, że nie potrafili strzelić bramki.
Lechowi przychodziło to o wiele łatwiej, bo ma nie tylko super strzelca, ale i graczy potrafiących go obsłużyć. Asysty Puchacza, poprzedzone szybkimi akcjami – palce lizać. Podanie Tiby do Skórasia – klasa światowa. Utrzymywanie się w środku boiska przy piłce, by wybić przeciwnika z uderzenia, zneutralizować jego dążenie do odrobienia strat nie byłoby możliwe bez klasy Portugalczyka, podań Ramireza, wykorzystania fantastycznie dysponowanych bocznych obrońców.
Belgowie przegrali z kretesem, ale nie można powiedzieć, że to słabeusze. Owszem, byli osłabieni, co dotyczy szczególnie obrony, niepewnej i zagubionej, ale to wciąż klasowy zespół. Mógł zaimponować szybkością przechodzenia do ataku, opanowaniem piłki. Celność podań miał na wyższym poziomie, popełniał mniej błędów. Nie miał jednak Tiby i Ramireza. Gdy czas płynął, a Lech utrzymywał dwubramkową przewagę, pokazali oni niezwykły, rzadko spotykany na naszych boiskach luz. Cieszyli się grą.
Można mieć zdolnych, rosnących w oczach wychowanków, szybkich skrzydłowych, ale bez takich panów piłkarzy Lech daleko by nie zajechał. Jeżeli uda się w klubowej kasie wysupłać coś na transfery, trzeba sobie sprawić takich właśnie graczy. Postęp w grze Lecha, gdy do zespołu wrócił Tiba, jest uderzający. Co ciekawe, to zawodnik o wielkich umiejętnościach, ale grający zespołowo, w przeciwieństwie do innych zawodników Lecha, słabszych technicznie, ale lubujących się w prowadzeniu piłki tak długo, jak to jest możliwe, mistrzów przegrywanych dryblingów.
Jeżeli coś napawa niepokojem, to obrona. Rogne nie jest ostoją defensywy. Gra nerwowo, wybija piłkę na aut, czyli nie usuwa zagrożenia, a tylko je oddala. Bednarek potrafi błysnąć paradą, by za chwilę się nie popisać. I jemu, i kolegom łatwiej grałoby się na lepszym boisku. Budzi ono coraz większy niepokój, a meczów w tym roku trzeba jeszcze rozegrać wiele, goszcząc m.in. Rangersów, i to w grudniu. W porównaniu do jakości płyty na Ibrox, poznańska będzie wyrzutem sumienia, powodem kpin. Można błysnąć promocyjną akcją z rogalami, ale to kompromitacji nie zapobiegnie. Najgorsze jest to, że niczego w tym roku nie można uratować.
Na Łazienkowskiej płyta będzie prawdopodobnie sprzyjać grze, jaką Lech preferuje. Może zagrać tak, jak lubi, a tej jesieni pokonywał na wyjazdach zespoły lepsze niż Legia. Dla obu drużyn będzie to pojedynek o kluczowym znaczeniu. Piłkarze Legii są wypoczęci, a ich trener dobrze wie, jak Lech gra i będzie się starał jego walory zminimalizować. To będzie ostatni mecz przed przerwą. Można poświęcić walce wszystkie siły.
Fot. lechpoznan.pl/Adam Jastrzębowski