Trudno nadążyć za piłkarzami Lecha. Potrafią rozegrać mecz, o którym nie można powiedzieć niczego pozytywnego. Zaprzeczają samym sobie z początku rozgrywek. Po tygodniu grają kapitalnie, roznosząc będącą na zwycięskiej fali w lidze i błyszczącą w Europie Legię. Atmosfera ulega całkowitej zmianie, a niektórzy kibice są źli na komentatorów, dziennikarzy, ekspertów za huśtawkę nastrojów, skrajnie różne oceny, popadanie ze skrajności w skrajność.
Jak tu nie popadać, skoro Kolejorz funduje nam tak różne odczucia. To tak, jakby ktoś wściekał się na synoptyków, którzy jednego dnia przepowiadają przepiękną pogodę, a niebawem ogłaszają prognozy, po których odechciewa się wychodzenia z domu. Kto jak kto, ale kibice Lecha powinni być do tego przyzwyczajeni. Ten klub nie jest w Wielkopolsce traktowany obojętnie. Jego wyniki obchodzą ogromną rzeszę ludzi, prawdopodobnie liczoną w co najmniej setkach tysięcy. Choć wydaje się to absurdalne, piłkarze wpływają na ich samopoczucie. Decydują, czy ktoś ma udany weekend, czy też świat jawi im się w ponurych barwach.
W komunistycznej Polsce władzom zleżało na jak najwydajniejszej pracy. Ludzie zarabiali grosze w porównaniu do tego, co za żelazną kurtyną pobierało się za to samo. Komuniści wydawali się mówić: skoro nie możemy wam normalnie płacić, a za te nędzne grosze i tak niczego w pustych sklepach nie kupicie, to chcemy, żebyście się przynajmniej u siebie dobrze czuli. Sport służył konkretnym celom społecznym, wpływał na dumę narodową. Nie było tajemnicą, że na Śląsku, po zwycięstwach tamtejszych drużyn piłkarskich, na przykład po pucharowych sukcesach Górnika Zabrze, rosło wydobycie węgla.
Dziś nikt świadomie nie steruje ludzkimi nastrojami, ale piłkarze kultowych klubów mają z pewnością na nie wpływ. Kiedy Lech van den Broma eliminował kolejnych rywali w Lidze Konferencji, było to jednym z najważniejszych tematów rozmów, i to nie tylko w kibicowskim środowisku. O nadziejach przed meczem z Fiorentiną dyskutowały osoby, których nikt by nie posądził, że takie sprawy zaprzątają im myśli. Dla odmiany – gdy Lech okrył się niesławą w ubiegłym sezonie, nie pomógł biednej Warcie w utrzymaniu, ludzi to mocno zabolało, w ich głosach czuło się żal i wściekłość. Klubowi decydenci, którzy doprowadzili ich Kolejorza do takiego stanu, byli wręcz znienawidzeni. Ktoś, kto poprowadziłby Lecha do sukcesów na miarę oczekiwań, zostałby najbardziej poważaną, może i kochaną osobą w Poznaniu i okolicach. Szacunek wobec Macieja Skorży nie wziął się z niczego.
To znamienne, że zwycięskiemu w nowym sezonie Lechowi udało się tak szybko zwiększyć meczową frekwencję. Kiedy drużyna jechała do Krakowa na mecz z Puszczą Niepołomice, na stadion, na którym dopiero co ograła mocną Cracovię, nikt nie przewidywał klęski. Porażka lidera z ostatnią drużyną ligi nie miała prawa się zdarzyć. Zdarzyła się jednak, wywołała szok, krytykę nie tylko sędziów nieudaczników, ale i piłkarzy, którzy tak słabemu rywalowi powinni dać radę nawet w osłabieniu. A już po kilku dniach zamieniło się to w coś pięknego, gdy piłkarze zbyt słabi, by zrobić krzywdę Puszczy, na wypełnionym stadionie rzucili na kolana Legię, strzelali filmowe gole.
Nikt i nic nie zabije zainteresowania Lechem. Były tu już różne próby studzenia emocji, tzw. równoważenia budżetu, wymyślania korporacyjnych hasełek typu „mocni razem” akurat wtedy, gdy w klubie panował minimalizm. Jedynym skutkiem było zniechęcenie ludzi do przychodzenia na stadion. Ten klub pozostałby w kibicowskich sercach nawet po wycofaniu się z wszystkich rozgrywek. Jest tylko jeden sposób na uspokojenie atmosfery, zatrzymanie huśtawki nastrojów: przyzwyczajenie kibiców do zwycięstw. W mocnych ligach grają zespoły wygrywające wszystko, jak leci, sporadycznie tylko zaliczając potknięcia. Kibice Lecha przeżyli tyle rozczarowań, miotali się od ściany tak często, że zasłużyli na sezon lub dwa pozytywnej stabilizacji.