Wystarczy wygrać jeden z dwóch ostatnich meczów w tym roku, by przerwę w rozgrywkach spędzić jako lider tabeli, nawet gdyby druga Pogoń swe spotkania wygrała. A łatwo jej nie będzie, bo pojedzie do Zabrza, a na koniec musi złamać obronę zdesperowanej Warty. Zgromadzenie przez Lecha 38 punktów na półmetku rozgrywek to duże osiągnięcie. Gdyby udało się je powtórzyć w drugiej rundzie, nowy mistrz Polski miałby najwyższą średnią punktową od lat.
Pierwsza połowa meczu Lecha w Lubinie pokazała jego siłę. Na tle kiepskiego Zagłębia prezentował się jak zespół z innej ligi, albo jak mistrz grający z juniorami. Nie przeprowadzał płynnych, wielopodaniowych akcji. W tej specjalności Pogoń prezentuje się lepiej. Za to klasa piłkarzy Lecha umożliwia im łatwe przedostawanie się pod bramkę przeciwnika, oddawanie jednego strzału za drugim.
Po przerwie znów byliśmy świadkami wydarzeń niezrozumiałych. Obudziły się te same demony, które nie pozwoliły wrócić z punktami z Białegostoku. Wbrew niektórym sugestiom, przyczyną nie było wejście na boisko aktywnego, ale chaotycznego Tiby. To Zagłębie zaczęło grać inaczej, czym zbiło Lecha z pantałyku. Bramki, które stracił, przypominały nieszczęścia z okresu pracy w Poznaniu Dariusza Żurawia, jakby obecny trener Zagłębia zaczarował defensywę Kolejorza. Znów trzeba było grać bez bramkarza. Bednarek błysnął w meczu z Wartą, ale jego błędy i zaniechania w Lubinie mogły przełożyć się na stratę punktów.
Nawet mimo tych błędów i odważnej gry gospodarzy, mecz należało wygrać wysoko, nawet 7:2. Wystarczyło wykorzystać najlepsze okazje bramkowe, a mnożyły się one szczególnie w końcówce. Zagłębie może być szczęśliwe, że nie było pogromu. Lech przez całe spotkanie oddał 29 strzałów, a więc statystycznie co 3 minuty piłka leciała w kierunku bramki Hładuna. Co trzeci taki strzał był celny. I z czego cieszą się piłkarze i trenerzy Lecha? Z dowiezienia jednobramkowego prowadzenia do końca.
Jak wytłumaczyć to dziwne zjawisko? Tym bardziej, że nie zdarzyło się to pierwszy raz. Mamy do czynienia z prawidłowością. W Białymstoku Lech bombardował rozpaczliwie broniącą się Jagiellonię, a przegrał, bo wykorzystała ona jedyną swą okazję bramkową. Podobnie było w Łęcznej, gdzie gospodarzom do zdobycia punktu też wystarczyła jedna skuteczna akcja. W Lubinie na marne mogła pójść przewaga dwubramkowa. Trener Maciej Skorża znany jest z tego, że uczy się na błędach. On nie mówi o wyciąganiu wniosków po to, by zaraz o tym zapomnieć. Rzeczywiście zmienia to, co funkcjonuje źle. W tym przypadku jest jednak bezradny. Przyczyny muszą tkwić w najgłębszych zakamarkach psychiki graczy Lecha.
W tym roku niczego się już nie naprawi. Za dwa tygodnie liga się skończy. Za to podczas zimowej przerwy trzeba poszukać sposobu na zamykanie meczów, w których przewaga jest duża. Jak się okazuje, Lechowi najtrudniej jest postawić kropkę nad „i”, wykazuje się wspaniałomyślnością wobec rozpaczliwie się broniących drużyn. Dokonanie zmian w mentalności zawodników będzie trudne. Bez poprawy skuteczności będziemy mieli do czynienia z marnotrawstwem wysiłku na wielką skalę. Takim, jak wyczyn Ishaka w końcówce meczu w Lubinie. Pięknie się uwolnił od obrońcy i mając przed sobą pustą bramkę, zapragnął złamać poprzeczkę.
Fot. Damian Garbatowski