Wysokie zwycięstwo, awans do decydującej rundy eliminacji europejskich pucharów, a publiczność gwiżdże, obśmiewa piłkarzy, obraża władze klubu, stadion opuszcza zdegustowana. Jaki w tym sens? Kto w czwartek spędził na trybunach trzy godziny, ten zrozumie. I zapamięta to jako najdziwniejszy, najbardziej paradoksalny mecz, który oglądał. To niecodzienne wydarzenie przejdzie do historii klubu, ale chętnie wspominane nie będzie.
Zwroty sytuacji były niesamowite, a zawdzięczamy je piłkarzom Lecha, których stać było na wszystko, a zwłaszcza wszystko, co złe. Strzelili piękne bramki, ale w międzyczasie popisywali się nieudolnością i bezradnością, sprawiali wrażenie roztrzęsionych do tego stopnia, że raz za razem nie potrafili posyłać piłki do pustej bramki. Marnowane setki przeplatały się z momentami niecodziennymi, gdy młodzi amatorzy, dopiero marzący o zawodowej karierze, wchodzili w obronę Lecha jak w masło. Zamykali graczy o milionowej wartości i międzynarodowym doświadczeniu w polu karnym, zmuszali do rozpaczliwej obrony. Dzięki hartowi ducha, mimo ubytku sił, w ostatniej chwili doprowadzili do rozgrywki wystawiając mistrza Polski na pośmiewisko.
Można wstawiać się za piłkarzami, którzy – bądź co bądź – awansowali do następnej rundy i bardzo chcieli pokonać europejskiego kopciuszka, mimo iż mieli spętane nerwami nogi, a w ich oczach czaił się strach przed blamażem. Trzeba pamiętać, że grają co trzy dni, bo solidnych zmienników brakuje, a z obrońców wciąż korzystać nie można. Ledwo Milić wrócił na boisko, a załamany kolejnym urazem je opuścił. Tylko trenera w żaden sposób tłumaczyć nie można. Nie realizuje swego zadania. Drużyna gra bez taktyki, bez pomyślunku.
Przez pełne 120 minut Lech grał tak, jak mu wychodziło. Nikt od niego nie żądał realizacji złożeń, bo żadne chyba nie obowiązywały. Miał pomysł na bieganie, i na nic więcej. Podawał piłkę ostrożnie, z obawą, że ją straci. Za to bramkarz wykopywał ją tak niecelnie, że doczekał się prześmiewczych reakcji kibiców. Dla odmiany rywal był dobrze zorganizowany i wiedział, czego chce, mimo iż nie dorównywał Lechowi piłkarską jakością. Nie miał tylu okazji bramkowych, co bijący rekordy nieskuteczności Lech. Islandczycy zapłacili za brak piłkarskiego obycia. Gdy się odsłonili, mogli stracić mnóstwo bramek. Kolejorz zachował się jednak jak gentelman. Nie wykorzystywał nieobecności przeciwników przed ich bramką.
Awans, o który trzeba było drżeć od początku meczu w Reykjaviku niemal do końca poznańskiej dogrywki, stał się faktem, ale nikt, kto oglądał czwartkowy „popis” Lecha, nie postawi wszystkich pieniędzy na pokonanie równie klasowego mistrza Luksemburga. W Poznaniu z całą pewnością grają lepsi, wartościowsi piłkarze. Nie wiemy, jaką drużynę stanowi Dudelange, ale z pewnością jest ona lepiej zorganizowana niż Lech, którego obecną grę należy określić jako całkowicie przypadkową. Aktualnie w klubie brakuje osoby potrafiącej opanować zespół, ustalić taktykę, wykorzystać siły tych zawodników, którzy jeszcze do gry się nadają.