Tylko wynik się w tym meczu zgadzał. Lech pokonał Vikingura Reykjavik 4:1, co sugeruje, że nie miał problemów. Było przeciwnie. Grał makabrycznie słabo, bez jakiekolwiek pomysłu, momentami wręcz się ośmieszał. Młodzi amatorzy z Islandii zmuszali go do rozpaczliwej obrony. Tylko umiejętności kilku piłkarzy zadecydowały o zwycięstwie mistrza Polski. Mimo awansu, Lech przyjął potężną porcję gwizdów, kibice docenili natomiast owacją postawę dzielnych Islandczyków.
Od pierwszych minut było widać, że Lech jest sparaliżowany strachem przed kompromitacją. Grał nieskładnie, tracił piłkę, nie miał żadnego pomysłu na rozgrywanie ataków, a przecież musiał strzelić bramki, by odrobić stratę z Islandii i awansować. Jakakolwiek taktyka nie istniała, bo trudno za nią uznać próby wrzucania piłki za plecy obrońców. Kończyło się to stratami albo podnoszeniem chorągiewki przez asystenta sędziego, i to wielokrotnym. 12-tysięczna miał dosyć takiej kopaniny, rozlegały się coraz częstsze i głośniejsze gwizdy, zwłaszcza po seryjnych pomyłkach Velde i bezmyślnym, niecelnym wykopywaniu piłki przez Bednarka.
Natomiast Islandczycy mieli plan na ten mecz, potrafili błyskawicznie przenosić się pod bramkę Lecha. Już w pierwszych minutach mogli mu strzelić dwa gole, szanse mieli świetne. Kiedy wydawało się, że Lecha na nic nie stać i trzeba będzie przeżyć jeszcze jeden blamaż, po pół godzinie rywalizacja zaczęła się od początku, bo Velde doszedł wreszcie do podania na skrzydło, a Ishak znakomicie, w swoim stylu wykorzystał podanie. Co więcej, tuż przed końcem padł jeszcze jeden gol. Nietypowo na lewej stronie znalazł się Pereira i podał do Velde, a ten strzelił z pierwszej piłki i Lech był w świetnej sytuacji.
Trudno pojąć wydarzenia z drugiej połowy. Lech nie miał pomysłu na zdobycie gola dającego mu spokojny awans. Był zbyt słaby, by skonstruować sensowną akcję. Natomiast Vikingur z każdą minutą był aktywniejszy i groźniejszy. Dochodziło do scen kuriozalnych, niezrozumiałych. Nastoletni chłopcy z dalekiej Islandii uzyskali miażdżącą przewagę. Nacierali raz po raz, kotłowało się na przedpolu Bednarka, gospodarzy było stać tylko na bezładne wybijanie piłki, ale po takim kopaniu byle jak i byle do przodu Lech wyprowadzał kontry, niestety bezładne, wykorzystując zaangażowanie rywala w ataku.
Trudno zliczyć stuprocentowe sytuacje, jakie z tego powstawały. Ishak trafil w słupek. Idealne okazje marnowali Skóraś, Amaral, wprowadzony w końcówce na boisko Sousa. Można było zdobyć mnóstwo bramek. Lech nie zdobył ani jednej. W dodatku, gdy zaczęła się ostatnia, piąta minuta czasu doliczonego, Vikingur przeprowadził jeszcze jeden szybki atak. I zdobył gola, doprowadzając, ku swojej wielkiej radości, do dogrywki. Tego było publiczności za wiele. Mnożyły się przyśpiewki pod adresem dyrektora sportowego, właściciela klubu, którego kibice wysyłali do Wronek, piłkarzy.
Dogrywka na szczęście zaczęła się dobrze dla Lecha. Już po kilku minutach prowadził, po pięknym golu Marchwińskiego z dystansu. To nie zamykało meczu. Islandczycy czasu na doprowadzenie do rzutów karnych mieli mnóstwo i starali się go wykorzystać nieustannie nacierając. Znów widzieliśmy żenujące obrazki – Lech kurczowo się bronił i marnował kolejne kontry. To był spektakl nieudolności, który na zmianę rozśmieszał i oburzał publiczność. Nic się nie zmieniło nawet po czerwonej kartce dla islandzkiego kapitana drużyny.
„Bohaterem” ostatnich minut meczu był Sousa. Najpierw, do spółki ze Skórasiem, zmarnował kolejną setkę. Potem, po wybiciu piłki ręką przez Islandczyka, sędzia podyktował rzut karny. Nie wiedzieć dlaczego, do piłki podszedł nie kto inny, jak Sousa i strzelił tak, że bramkarz bez wysiłku zatrzymał piłkę. Na szczęście zdążył się po kilku minutach zrehabilitować, gdy otrzymał piłkę przed pustą bramką. Tym razem kompromitacji nie było, objechał dwóch obrońców i strzelił gola.
Po ostatnim gwizdku kibice z Kotła nie życzyli sobie obecności piłkarzy, potężnie ich wygwizdali. Wiwatowali natomiast na cześć mistrza Islandii, który miał taktykę, młodych i dzielnych, ambitnych, dobrze zorganizowanych piłkarzy. W niedzielę Lech zagra u siebie ze Śląskiem, a w czwartek z mistrzem Luksemburga, Dudelange. Stawką będzie awans do fazy grupowej Ligi Konferencji. Niestety, atmosfera wokół klubu gęstnieje, bo drużyna jest w beznadziejnej formie, a trener nad niczym już chyba nie panuje.
Lech Poznań – Vikingur Reykjavik 4:1, po dogrywce (2:0, 2:1)
Bramki: Mikael Ishak 32, Kristoffer Velde 44, Filip Marchwiński 96, Afonso Sousa 119 – Danijel Djuric 90
Żółte kartki: Murawski, Joel Pereira, Skóraś, Marchwiński, Czerwiński – Punyed, Magnússon, Atlason.
Czerwona kartka: Júlíus Magnússon (110. minuta, za drugą żółtą).
Lech: Filip Bednarek, Joel Pereira, Alan Czerwiński, Antonio Milić (50 Filip Dagerstal), Pedro rebocho (101 Barry Douglas), Kristoffer Velde (68 Nika Kwekweskiri), Radosław Murawski (88 Filip Marchwiński), Jesper Karlstrom, Joao Amaral (87 Afonso Sousa), Michał Skóraś, Mikael Ishak (101 Filio Szymczak).
Vikingur: Ingvar Jonsson, Karl Gunnarsson, Viktor Orlygur Andrasson (74 Birnir Snaer Ingasson), Oliver Ekroth, Kyle McLagan, Logi Tomasson (46 Dawvid Orn Atlason), Erlingur Agnarsson, Julius Magnusson, Pablo Punyed, Ari Sigurplasson (114 Arnor Borg Gudjohnsen), Helgi Gudjonsson (46 Danijel Djurić).
Sędziował Julian Weinberger (Austria).
Widzów 12.555.