Zimowe przygotowania, intensywne i męczące, nie zmieniły tego, co jest największa bolączką drużyny i co może uniemożliwić zdobycie mistrzostwa Polski. Już w pierwszym w nowym roku meczu wyjazdowym zobaczyliśmy brzydką twarz Kolejorza. Porażki w Gdańsku nie usprawiedliwia nic.
To prawda, że przez 80 minut trzeba było grać w osłabieniu, że sędzia obsługujący VAR znów okazał się partaczem, że nie mogli grać Sousa i Walemark, czyli piłkarze najwartościowsi, o szczególnych umiejętnościach. Jednak główny pretendent do mistrzostwa, który tak pięknie się pokazał tydzień wcześniej na własnym boisku, nie ma prawa już kilka dni później zamienić się w grupę bezradnych słabeuszy.
Kibice świetnie pamiętający poprzednie takie sytuacje, gdy wszyscy grali dla Lecha, tylko nie on sam. Teraz liczyli się z podobną postawą ulubieńców, ale to, co zobaczyli w niedzielę, zupełnie ich załamało. Próbują dociec, co jest przyczyną tak gwałtownej obniżki formy. Niestety, nawet trener nie potrafi tego wytłumaczyć. To wykracza poza sferę sportu, przygotowania fizycznego, umiejętności gry w piłkę. Nikt jeszcze nie zdiagnozował mentalnego problemu zawodników Lecha.
Gra w osłabieniu to część futbolu. Jeśli różnica w umiejętnościach piłkarzy jednej i drugiej drużyny jest duża, ta lepsza nie ma zwykle problemu z wygrywaniem także wtedy, gdy przeciwnik ma jednego gracza więcej. Trzeba tylko więcej walczyć, więcej biegać, dobrze się zorganizować, wykorzystać własną jakość. A jak postąpił Lech? Głęboko się wycofał. Nie podjął próby gry w piłkę. Ograniczył się do bezładnego jej wybijania. Wstyd było patrzeć na wysoko opłacanych i dobrze wytrenowanych piłkarzy sprawiających wrażenie juniorów zmuszonych do rywalizacji z pewnymi siebie, ambitnymi rutyniarzami.
Niewiele brakowało, by w pierwszej połowie udało się przetrwać oblężenie bramki Mrozka bez straty. Zadecydował błąd sędziów. Główny, który starał się być najważniejszym aktorem tego wieczoru, wysoko zawiesił sobie poprzeczkę szastając kartkami, zawiódł akurat wtedy, gdy jego interwencja była niezbędna. VAR długo sprawdzał tę sytuację, ale i on nie zareagował na to, że między strzelającym a bramkarzem, na pozycji spalonej, stał piłkarz utrudniający interwencję. To był brzemienny w skutki błąd, ale Lechia miała w tym meczu tyle dobrych okazji bramkowych, że mogła Lecha roznieść. Nie dawała rady nawet skierować piłki do pustej bramki.
Mówi się już o syndromie Lecha Poznań, który jak nikt inny potrafi zawieść swych fanów, sprawiać sensacje, pomagać słabeuszom. Dlatego mówienie o tym zespole jako faworycie meczu wyjazdowego jest tak niebezpieczne. Niby ciężko doświadczeni w poprzednich takich sytuacjach kibice przeczuwają, co się stanie, gdy można wykorzystać potknięcia rywali, ale rzeczywistość okazuje się tak załamująca, że mało kto pamięta, jak porywająco i skutecznie potrafią grać ci sami piłkarze.