Najczarniejsze wizje nie spełniły się. Lech nie przegrał trzeciego ligowego meczu z rzędu. Do poczucia ulgi jednak daleko, bo do takich przeciwników, jak Zagłębie, zwykle jeździł po zwycięstwo. Trudno się dziwić, że obecni na stadionie kibice Kolejorza remis potraktowali nie jako zdobycie punktu, ale stratę dwóch. Nie patyczkowali się z piłkarzami, ich przekaz po ostatnim gwizdku był jednoznaczny. Pytanie tylko, czy właśnie piłkarzy trzeba obwiniać za problemy klubu.
Fatalne wyniki, czyli strata ośmiu punktów na starcie ligowych rozgrywek, kompromitacja w Baku, wstyd przywieziony z Islandii nie wynikają z tego, że piłkarzom nie zależy na wygrywaniu. W Lubinie było widać, że chcą wrócić do czasu sprzed wakacji, ale im nie wychodzi. Nie są dobrze przygotowani, jest ich niewielu, drużyna jest dziurawa, rozległa kadra to przeszłość. Doprowadzenie do tego, że mistrz Polski musi grać bez obrony, to kryminał. Kontuzje się zdarzają, ale jeżeli trener nie może korzystać z Salamona, Milicia, Satki, Dagerstala, czyli z wszystkich swych obrońców z wyjątkiem juniora Pingota, to mamy do czynienia z czymś niespotykanym. To nie jest zwykły pech.
Złośliwi mówią, że gdyby Lech sprowadził jeszcze dwóch obrońców, to i oni popadliby w problemy zdrowotne. Trochę w tym przesady, przede wszystkim klub nigdy by nie pozyskał tak dużej liczby defensorów. Nawet z wypożyczeniem na rok (i ani dnia dłużej) Dagerstala zwlekał w nieskończoność, działał niespiesznie, nie przejmując się kłopotami trenera, słabymi wynikami, wściekłością zawiedzionych kibiców.
To, że prowizoryczna obrona Lecha dała się w Lubinie zaskoczyć tylko raz, i to po strzale z dystansu, trzeba oceniać w kategoriach cudu. Alan Czerwiński, delegowany na środek defensywy, dwoił się i troił. Pingot też, choć kusił los wykładając piłkę blisko własnego pola karnego przeciwnikom, i to kilkakrotnie. Trochę lepsza drużyna prezenty takie potrafiłaby wykorzystać. W prawie każdym meczu obrona Lecha musi grać w innym zestawieniu. Jest tylko jeden wspólny mianownik: nie ma tam prawdziwych obrońców.
Nie tylko obrona jest słabością Lecha. Drużyna zatraciła kreatywność. Trudno jej wypracowywać okazje bramkowe, a jeżeli się uda, to jeszcze trudniej je wykorzystać. Jeden klasowy napastnik to na klub mający w planach (bo chyba te plany jeszcze obowiązują) grę w Europie i walkę w lidze, to sytuacja karykaturalna. Filip Szymczak dopiero ma zadatki na solidnego atakującego. Zatrudnienie Artura Sobiecha okazało się kosztowną pomyłką. To jeden z najgorszych ruchów transferowych klubu w ostatniej dekadzie. Płacić ogromne pieniądze zawodnikowi, którego właściwie w drużynie nie ma? To nijak nie przystoi klubowi stawiającemu na oszczędność.
Lech został doprowadzony do sytuacji fatalnej, ale nie beznadziejnej. Jeszcze tli się nadzieja na powrót do życia. Kluczowy będzie czwartek. Odpadnięcie z Ligi Konferencji wywoła kataklizm. Awans pozwoli realnie myśleć o fazie grupowej, bo do pokonania pozostanie jeszcze jedna europejska „potęga” – mistrz Luksemburga. Powrót kontuzjowanych graczy, ewentualne wzmocnienie składu, poszerzenie kadry, jeśli klub na takie transferowe szaleństwo się zdobędzie, odzyskanie formy przez najważniejszych graczy, pozwoli opanować kryzys, lub odwlec go w czasie.