Historia lubi się powtarzać. Austria Wiedeń, podobnie jak 14 lat temu, opuszcza Bułgarską z bagażem czterech goli. Wyrównany początek spotkania rozgrywanego w ramach Pucharu Konferencji nie zapowiadał tego, co się wydarzy po przerwie, tego huraganu, jaki przetoczył się po wiedeńskiej drużynie i zwycięstwa Kolejorza aż 4:1. To był najlepszy jego mecz w tym sezonie, i to mimo dramatycznej liczby błędów popełnianych przez niemal wszystkich piłkarzy.
Austria Wiedeń od początku zaprezentowała się jako zespół dobrze zgrany, potrafiący sprawnie operować piłką, długo się przy niej utrzymywać. Nie ma w składzie wybitnych indywidualności, jest jednak bardzo dobrze zorganizowana. Przynajmniej taka była przed przerwą, gdy długimi okresami miała przewagę, a gracze Lecha ograniczyli się do obrony, nieudanych prób przejęcia piłki. Austriakom brakowało tylko ostatniego podania i strzałów, nie potrafili swej przewagi zdyskontować.
Lechowi w przejściu do ataku przeszkadzał błąd za błędem, popełniany w decydujących momentach. Przeciwnik był bez porównania dokładniejszy. Jednak wystarczyło szybko rozegrać piłkę, by stworzyć sobie okazje bramkowe. Tak było po świetnym prostopadłym podaniu Skórasia do Amarala, który jednak niecelnym strzałem odebrał skrzydłowemu kapitalną asystę. Po chwili sam Skóraś spartaczył dobrą okazję bramkową. Trzecia szansa przyniosła już gola. Amaral podał prostopadle do wybiegającego sam na sam z bramkarzem Ishaka, a Szwed w biegu przejął piłkę i skierował piłkę do bramki. Podobnych akcji mogło być więcej, próby były, lecz brakowało elementarnej dokładności.
Tylko chwilę Lech cieszył się z prowadzenia, bo Austria wyrównała natychmiast, już po pierwszej okazji, gdy cała obrona Lecha zachowała się jak dzieci we mgle. Mogło być jeszcze gorzej. Fatalnie zachowujący się Rebocho nie potrafił wybić piłki spod własnej bramki, a próbując potem odebrać ją rywalowi, popełnił faul i duński sędzia bez wahania podyktował rzut karny. Goście na prowadzenie jednak nie wyszli, bo strzał z jedenastu metrów w świetnym stylu zatrzymał Bednarek. W tym momencie był bohaterem, bo wcześniej nie pozwolił graczowi Austrii strzelić gola w sytuacji sam na sam.
Do przerwy nic już się nie zmieniło, a początek drugiej połowy przyniósł narastającą przewagę gości. Panowali na boisku, ale nie potrafili finalizować swych akcji. Lech okopał się na własnej połowie, nawet przeszkadzanie słabo mu wychodziło, jednak kiedy już przechodził z piłką do przodu, Austriacy musieli bić na alarm. Kilka razy się nie udało, wreszcie Periera w swoim stylu fantastycznie obsłużył Skórasia, a ten z powietrza oddał piękny i celny strzał.
Reszta należała do Kristroffera Velde, który zluzował mało produktywnego Szymczaka, grającego kolejny mecz w wyjściowym składzie, eksploatowanego chyba ponad miarę. Goście usilnie dążyli do wyrównania i nadziewali się na szybkie ataki Kolejorza, któremu do skarcenia przeciwnika, jak zwykle brakowało dokładnego rozegrania. Wreszcie sprawy w swoje… nogi wziął norweski skrzydłowy. Wykonał w polu karnym ruletę, zmylił obrońcę i spokojnym strzałem dał Lechowi dwubramkowe prowadzenie. Potem trzybramkowe, gdy przejął odbitą po rzucie wolnym piłkę i po małym rykoszecie zdobył gola.
Austria ciągle szła do przodu, ale sprawiała wrażenie zamroczonego boksera. Gdyby Lech chciał wykorzystać jej niepewną obronę, mógł zdobyć dalsze gole, bo każde przyspieszenie stwarzało szansę na bramkę. Gospodarzom najbardziej jednak zależało na uspokojeniu gry. Po końcowym gwizdku stadion eksplodował z radości.