Kto nie był w czwartek na poznańskim stadionie, niech żałuje. To był mecz zupełnie inny od tych, które ogląda się na co dzień, choć wcale nie stał na nadzwyczajnym poziomie, a Lech nie wzniósł się na swoje wyżyny. W pucharach, nawet tych trochę niższej rangi, jest magia powodująca, że rywalizacja ma inny wymiar. Chwała Lechowi, który lepiej zapanował nad emocjami, zniszczył rywala, choć przebieg wydarzeń wcale tego nie wróżył.
Kto na tym samym, ale jeszcze inaczej wyglądającym stadionie zasiadł dokładnie 14 lat temu, ten nie mógł czwartkowego meczu nie oglądać przez pryzmat historycznego pojedynku Kolejorza. Jak się miało okazać, jeden i drugi mecz miał wiele podobieństw. Lech znów strzelił cztery bramki, kibice austriaccy opuszczali Poznań mocno rozczarowani, choć tym razem poznańska publiczność nie zaśpiewała im „Auf wiedrsehen, Austria auf wiedersehen”. To przecież nie koniec rywalizacji, będzie jeszcze rewanż w Wiedniu i gospodarze zrobią wszystko, by pomścić poznańską klęskę.
Austriacki trener ma rację. Ani w pierwszej, ani na początku drugiej połowy nic nie zapowiadało demolki. Goście pokazali się jako dobra drużyna. Założyła pressing uniemożliwiając Lechowi swobodną grę. Nie ma gwiazd, piłkarzy z błyskotliwą techniką. Raczej wyrobników, ale solidnych, sprawnie operujących piłką i dobrze zorganizowanych, z dużą kulturą gry. Dawało się odczuć, że w Austrii gra się w piłkę na wyższym poziomie niż w polskiej lidze. Red Bull Salzburg to zespół z innej półki, zdecydowanie górujący poziomem nad pozostałymi, ale tamtejsza liga w każdym z europejskich pucharów ma swych przedstawicieli. I to nie tylko w tym sezonie. Polskie kluby rzadko przebijają się przez eliminacje.
Na grę Lecha patrzyło się początkowo z niepokojem. Można się zastanawiać, skąd brała się tak duża liczba niewymuszonych błędów, fatalnych podań. Nie mogły się udawać próby kierowania piłki na wolne przestrzenie za linię austriackiej obrony, ponieważ podający mylili się znacznie i wiele możliwości skonstruowania groźnego ataku przepadło z powodu zwyczajnego niechlujstwa. Tylko dwa takie zagrania były udane. Skóraś doskonałym podaniem wyprowadził Amarala na dobrą pozycję, Portugalczyk jednak nie jest aktualnie w wysokiej formie i chybił. Udało mu się jednak potem celnym podaniem uruchomić Ishaka, dzięki czemu Lech wyszedł na prowadzenie.
Ten mecz miał kilku bohaterów. Świetnie znów zagrali Ishak i Skóraś, drużynę uratował Bednarek, który jest aktualnie lepszym bramkarzem niż w czasach, gdy był zmiennikiem van der Harta. Można powiedzieć złośliwie, że najlepszym sposobem na danie takiemu bramkarzowi drugiego życia jest sprowadzenie do klubu kogoś gorszego. Jednak bramkarz Lecha broni ostatnio tak, że aż strach go pochwalić, by nie wróciły demony z przeszłości. Jak by nie patrzeć, nie po raz pierwszy ratuje kolegów broniąc rzut karny. Dwa lata temu zrobił to w Charleroi.
Był jeszcze jeden bohater – Velde. Słowo „nieobliczalny” wyraża zbyt mało, by opisać nim norweskiego skrzydłowego. Doprowadzał widzów, a pewnie i kolegów do rozpaczy psując setki akcji, wdając się w dryblingi skazane na niepowodzenie. W czwartek też sobie zadryblował, pokazał nawet piłkarską „ruletę”, ale tym razem nie była to sztuka dla sztuki. Zwiódł obrońcę, oszukał bramkarza i pozbawił Austriaków ostatnich złudzeń. Potem jeszcze przytomnym sytuacyjnym strzałem postawił kropkę nad „i”.
W pierwszych meczach sezonu Lech grał beznadziejnie, sprawiał wrażenie niedotrenowanego lub przetrenowanego. John van den Brom wydawał się całkowicie bezradny, a jego wypowiedzi chwalące tragicznie grających piłkarzy powodowały u kibiców furię. Nic nie rokowało lepszych czasów. Przemiana jest zadziwiająca. Im dłużej trwał pucharowy mecz, tym bardziej uwidaczniała się wyższość Lecha nad wiedeńczykami. Goście niby wciąż atakowali, parli ambitnie do przodu, jednak ich akcje były łatwo rozbijane, a każde wyprowadzenie piłki na drugą stronę boiska budziło strach w ich oczach. Lech czuł się pewnie i pokazywał moc, jakby mecz właśnie się rozpoczynał.
Zwycięstwo Lecha jest piękne, ale rezerwy wciąż czekają na wykorzystanie. Jest siła fizyczna, pewność siebie rośnie, podobnie jak forma czołowych zawodników. Trener nadal podejmuje decyzje kontrowersyjne, ale przynoszące dobry skutek, Takie, jak rozpoczynanie ustalania składu od Filipa Szymczaka. Jeżeli coś budzi niepokój, to brak jakości w rozgrywaniu akcji, nieustające pomyłki, niewymuszone błędy. Austria na to sobie nie powalała, ale i tak przegrała. Może była zbyt dobrze ułożona, by poradzić sobie z zespołem bardziej szalonym.