Trener Lecha prosi, by nie sięgać do przeszłości, nie porównywać. Liczy się dla niego to, co zaczyna się teraz. A zaczyna się wreszcie dziać dobrze. Kolejorz z poprzednich sezonów i obecny to inne drużyny. Wcześniej też byli tu Jevtić, Tiba, Amaral, Gytkjaer, też postępy robili Gumny i Jóźwiak. Ludzie ci sami, ale nie tacy sami. Właśnie na tym, a nie pożegnaniu niechcianych zawodników i sprowadzeniu kilku nowych polega rewolucja w drużynie.
Nawałka i jego poprzednicy też stawiali na młodzież, też mieli własne pomysły, ale nic im z tego nie wychodziło. Mówiło się o braku mentalności zwycięzców, o słabości psychicznej. Żurawiowi wystarczyły tygodnie, by zmienić nie piłkarzy, ale to, co najważniejsze, czyli ich nastawienie. Przeorientował drużynę. Ani nie nauczył jej grać w piłkę, ani nie wdrożył genialnej taktyki. Po prostu spowodował, że ma pod opieką odmienionych ludzi.
Wiele lat spędził w Bundeslidze. Poznał futbolowe osobowości. Ludzi z pomysłem, z wizją. Prochu nie wymyślił, zadbał jedynie, by jego podopieczni grali z polotem, z radością, do przodu. Dziś zachodzimy w głowę – dlaczego tego nie było tu wcześniej? Skoro to takie proste, to dlaczego okazało się tak trudne? Odpowiedź jest oczywista. Nie tylko w futbolu, ale właściwie wszędzie najlepsze, najciekawsze, najbardziej pożyteczne jest to, co najprostsze, co wydaje się przychodzić naturalnie, prawie bez wysiłku. Trzeba tylko umieć po to sięgnąć.
Do doskonałości w tym, co trener wdraża, bardzo jeszcze daleko. Nie tylko młodzieży nie udaje się zachować przez 90 minut pełnej koncentracji. Strata gola w Łodzi nastąpiła po nonszalanckim zagraniu van der Harta. Poczuł się tak pewnie, że uznał, iż wystarczy kopnąć piłkę w stronę kolegów, a ona sama z siebie trafi tam, gdzie powinna, omijając nogi przeciwników. Przepiękny rajd Tiby skrajem boiska w ostatnich minutach, wygranie fizycznej walki z rywalem, znakomite podanie do Tomczyka nie przyniosło gola, choć powinno. Młody napastnik zagrał po partacku, nie opanował łatwej piłki, kolejna szansa zamknięcia meczu przepadła.
W drugiej połowie łódzkiego meczu gospodarze grali coraz lepiej, napędzali się, a z Lecha ktoś spuścił powietrze. Desperacko walczył o przetrwanie wracając do zachowań z poprzednich sezonów, wybijając piłkę na oślep. Czy to kwestia braku sił? Chyba nie, skoro w końcówce poprzedniego meczu stać go było na błyskawiczne wyprowadzanie ataków, a zawodnik z piłką przy nodze miał kilka możliwości jej rozegrania. Teraz Lechici chowali się za rywali, unikali gry, a wystarczyłyby dwa-trzy podania, by pogrążyć ŁKS skuteczną kontrą.
Mankamentów w grze nie brakuje. Zanim młodzież zacznie robić widoczne postępy i wygryzie starszych kolegów, niejedno sknoci. Jest nad czym pracować. Najważniejsze, że kierunek jest dobry, widać sens w tym, czego pod wodzą trenera dokonuje zespół. Poprzedni maniacko troszczył się o detale, a kompletnie nie radził sobie z tym, co podstawowe. Na troskę o detale przyszedł czas teraz. Perspektywy są ciekawe. W piątek na stadion z pewnością przyjdzie więcej niż 16 tysięcy kibiców. Być może nawet dużo więcej. Nie wolno ich zawieść.
Za nami dopiero pierwsze mecze i nikt nie przewidzi, jak potoczą się rozgrywki. Liga jest wyrównana, ale dramatycznie słaba, co widać po pucharowych wynikach. Wiemy, że beniaminkowie wnieśli do niej świeżość i że do drużyn walczących o czołowe lokaty dołączy Pogoń dobrze wykorzystująca pomysły i osobowość swego trenera. Jeżeli coś nas niepokoi, to perspektywa wyrzucenia z Legii obecnego trenera. Istnieje ryzyko, że nowemu uda się wykorzystać potencjał piłkarzy. W Poznaniu mamy zresztą poważniejsze troski, bo choć bardzo byśmy tego chcieli, to nie mamy gwarancji, że Lech zawsze już będzie kroczył właściwą drogą.
Józef Djaczenko