Tym razem bal na „Titaniku” trwał ledwo kilka tygodni. Potem nastąpił nieuchronny kryzys, bo przecież kto się nie rozwija, nie idzie za ciosem, ten świadomie ściąga na siebie kłopoty. Wyjście z potężnego kryzysu, a na taki się ma, będzie jak zwykle wymagało wydania milionów. Czy nie lepiej było zainwestować część tych pieniędzy w budowę drużyny chroniąc ją przed upadkiem? Jest to oczywiste dla wszystkich. A raczej, niestety, prawie dla wszystkich.
Klęska Lecha, który w 2014 roku dał się wyeliminować z Ligi Europy islandzkiemu Stjarnanowi, została potraktowana jako kataklizm, a jednocześnie przestroga i symbol tego, co nie ma prawa się powtórzyć. Ofiarą padł trener, choć ktoś inny bardziej zasługiwał na dymisję. A jednak po ośmiu latach, po różnych przemianach, po regularnych kryzysach i kosztownym z nich wychodzeniu, mamy do czynienia z niemal identycznym zjawiskiem. Lech jeszcze nie odpadł, ale biorąc pod uwagę logikę i powtarzalność wydarzeń w klubie zarządzanym na opak, uniknięcie klęski całkowitej będzie niezwykle trudne.
Nie jednobramkowa porażka bowiem każe bić na alarm, ale jej okoliczności. Przerażenie budzi niemoc drużyny, zagubienie piłkarzy i bezradność trenera, brak pomysłu na wyjście z czarnej dziury, w jakiej znalazł się klub. Doprowadzić do degrengolady mistrza Polski, zespół z perspektywami, mimo odejścia trenera gotowy do wykonania następnych kroków w rozwoju, to mistrzostwo świata. Wystarczyło jak najszybciej uzupełnić braki w składzie, dobrze przygotować piłkarzy do sezonu. Tak się niestety nie stało. Włączony został tryb oszczędzania. Dała o sobie znać awersja do płacenia za jakość. Gdyby zabawić się w przewidywanie najbliższych wydarzeń, najbardziej prawdopodobny scenariusz to niedzielna porażka sponiewieranego Lecha w Lubinie, a w czwartek nieskuteczna próba odrobienia straty z Rejkiawiku. Oby to się nie spełniło. Vikingur, klub z peryferii europejskiego futbolu, nie ma klasowych zawodników, ma ambitnych nastolatków i trenera z pomysłem na grę. Stosuje najprostsze środki, zaangażowaniem i dobrą organizacją równoważy brak umiejętności. Pozbawiony koncepcji, chaotyczny, rozmontowany przez władze klubu Lech będzie bił głową w mur, a Islandczycy zagrają z przekonaniem, że do szczęścia wystarczy im jedno ofensywne wyjście do przodu.
A potem będzie jeszcze gorzej. John van den Brom to człowiek sympatyczny i trener z osiągnięciami, ale w Lechu jest zadziwiająco bezradny. Czy nie lepiej podjąć radykalne kroki szybko niż czekać na straty jeszcze większe? Trener zagubił się, o własnych siłach z tego nie wyjdzie, chyba że zdarzy się cud. Odwlekanie radykalnych rozwiązań chorobę pogłębi. Futbol nie jest zwykłym biznesem, tu bardzo rzadko dwa i dwa daje cztery. Bywa, że sukcesy świętują ludzie znikąd, a klęski ponoszą wytrawni fachowcy. Nie każdy ma intuicję i wiedzę podpowiadającą, kogo i w jakich warunkach zatrudnić. Przykładów mamy mnóstwo. Maciej Skorża sromotnie w Poznaniu poległ, a po kilku latach triumfował. Być może w innych czasach van den Brom poprowadziłby Lecha do sukcesów. Teraz męczy nas i siebie.
Zadziwiająca jest Lechowa powtarzalność. Za Żurawia budził podziw całej piłkarskiej Polski, gdy brawurowo eliminując solidne zespoły awansował do Ligi Europy, grał widowiskowo. Po kilku miesiącach cała piłkarska Polska śmiała się z Lecha zajmującego 11 miejsce w lidze. W maju wszyscy rozpływali się nad Lechem mistrzowskim. Teraz ten sam zespół znów jest pośmiewiskiem. Mamy stuprocentową pewność, że jeżeli jakimś cudem Lech przełamie kryzys, ocali Ligę Konferencji, to szybko wpadnie w kolejne tarapaty. Przyczyna? Mentalność i brak kompetencji ludzi, których powinno się trzymać, dla ich i naszego dobra, jak najdalej od sportu.