Jeśli Śląsk Wrocław miał złudzenia, że odbierze Lechowi pozycję lidera, to stracił je błyskawicznie. Tylko 75 sekund utrzymał się wynik remisowy. Potem Kolejorz prowadził, a dotychczasowy wicelider może mówić o wielkim szczęściu, że został upokorzony symbolicznie. Nie miał nic do powiedzenia. Mógł wracać do domu z rekordową porażką.
Jak się okazało, Amaral i Ramirez mogą jednocześnie występować na boisku, a nawet ze sobą współpracować. Świetnie zgrali też inni zawodnicy. Po błyskawicznie strzelonym przez Amarala golu, Śląsk bardzo się starał przejąć inicjatywę, wyprowadzić jedną z tych szybkich akcji, dzięki którym do tej pory punktował w każdym meczu. Lech jednak ani myślał na to się zgodzić. Dosłownie stłamsił przeciwnika. Zadziwiająco łatwo odbierał mu piłkę i inicjował ataki, a kiedy mu się nie spieszyło, rozgrywał od tyłu zmuszając ofensywnych graczy z Wrocławia do nieudanego pressingu, czyli do jałowego biegania na przedpolu Lecha.
Kiedy już Śląskowi udało się stworzyć jakieś zagrożenie, a nawet wykonywać rzut rożny, został za to srodze ukarany. Odbitą piłkę przejął przed własnym polem karnym Kamiński i popędził na bramkę zostawiając za plecami próbujących go ścigać rywali. Będąc sam na sam z bramkarzem nie bawił się w zawiłe kombinacje, lecz posłał piłkę obok niego do siatki, wprawiając w uniesienie 28-tysięczną widownię.
Lechowi zdarzało się już dominować w jednej połowie, a w drugiej spocząć na laurach. Na to liczył Śląsk. Trener Jacek Magiera wprowadził dwóch nowych zawodników wierząc, że uda się odrobić stratę. I rzeczywiście przez kilka minut przewagę w posiadaniu piłki mieli goście. Potem jednak do głosu doszedł Lech i natychmiast stworzył zagrożenie. Niewiele brakował do trzeciej bramki. Przez całą drugą połowę każde przejęcie piłki na własnej połowie przez Lecha wywoływało alarm w szeregach wrocławian. Ledwo jeden błyskawiczny atak się kończył, a zaczynał się kolejny, nie mniej niebezpieczny.
Mecz został zamknięty bardzo szybko, pół godziny przed końcem nie było co ze Śląska zbierać. Najpierw Kamiński zwiódł obrońców na lewym skrzydle, zszedł do środka i oddał mierzony strzał. Potem w idealnej sytuacji znalazł się Ishak i też szansy nie zmarnował. Śląsk znalazł się na kolanach, ale wciąć próbował się odgryzać, obrona Lecha dwoiła się i troiła, by można było zakończyć mecz z czystym kontem bramkowym. Wyglądało to tak, jakby Lech celowo się okopał na własnej połowie, nastawił się na kontry. I rzeczywiście było ich wiele. Brak koncentracji, niedokładność, wreszcie brak determinacji sprawił, że Śląsk, niedawny pretendent do fotela lidera, nie stracił kolejnych kilku bramek.
Ten mecz przypominał ostatnie domowe starcie Lecha z Wisłą Kraków. Przeciwnik nacierał, ale Lech panował nad sytuacją, nie pozwolił zrobić sobie krzywdy, w dodatku każde przeniesienie piłki na połowę gości nosiło w zarodku bramkę. Gdyby wynik meczu nie był rozstrzygnięty, a determinacja w ofensywie większa, piłkarzom Lecha bardziej by zależało na golach. Kilka razy gości ratował bramkarz, także w ostatniej minucie po strzale głowa Salamona. Sędzia zlitował się nad Śląskiem i do drugiej połowy, mimo wielu przerw w grze, doliczył symboliczną minutę.
Lech Poznań – Śląsk Wrocław 4:0 (2:0).
João Amaral 2, Jakub Kamiński 30, 54, Mikael Ishak 56.
Żółta kartka: Štiglec.
Lech: Filip Bednarek, Lubomir Satka (74 Joel Pereira), Bartosz Salamon, Antonio Milić, Pedro Rebocho, Joao Amaral (74 Michał Skóraś), Pedro Tiba (74 Nika Kwekweskiri), Jesper Karlstroem, Dani Ramirez, Jakub Kamiński (66 Filio Marchwiński), Mikael Ishak (77 Artur Sobiech).
Śląsk: Michał Szromnik, Szymon Lewkot (81 Łukasz Bejger), Wojciech Golla, Diogo Verdasca, Bartłomiej Pawłowski (46 Patryk Janasik), Krzysztof Mączyński, Peter Schwarz (74 Rafał Makowski), Robert Pich (81 Adrian Łyszczarz), Mateusz Praszelik, Dino Stiglec (46 Jakub Iskra), Erik Exposito.
Sędziował Bartosz Frankowski (Toruń).
Widzów 28.808.