Kto był w niedzielę na stadionie Lecha, tego wieczoru nie zapomni do końca życia. Kto nie miał tego szczęścia, powinien jak najszybciej obejrzeć powtórki bramek, zwłaszcza tę trzecią, a pierwszą Afonso Sousy. Legia została ośmieszona szybkimi, mistrzowskimi zagraniami, jakie nieczęsto spotyka się w najlepszych europejskich ligach, a Portugalczyk pokazał, jak bardzo wyrósł ponad polską ligę. Można to oglądać bez końca i cieszyć się z klasy drużyny w niczym nie przypominającej tej, co przed tygodniem uległa Puszczy
Fantastyczna, patriotyczna oprawa, szczelnie wypełnione trybuny, atmosfera wielkiego święta – tego można się było spodziewać. Trudno natomiast było przewidzić, że padnie siedem bramek, w tym aż pięć dla Kolejorza. Tylu w jednym meczu Legia nie straciła od kilku dekad. Co ciekawe, pierwsza połowa nie zapowiadała pogromu. Dwa razy Lech obejmował prowadzenie, Legia dwukrotnie wyrównywała i sprawiała lepsze wrażenie. Zamykała Lecha na jego połowie, grała szeroko, aktywnie, gospodarze długimi okresami nie potrafili wydostać się spod pressingu.
Bramka dla Kolejorza padła na samym początku. Legia rozpoczęła od środka, utrzymywała się przy piłce, przez kilka minut dominowała. Lechowi wystarczyło jednak kilka bardziej aktywnych minutach, by wyjść na prowadzenie, a gola pięknym, mierzonym strzałem z bocznej strefy w długi róg zdobył Gholizadeh. Legia szybko się otrząsnęła i przejęła inicjatywę, w czym Kolejorz jej pomagał nie potrafiąc wyprowadzić piłki z własnej strefy obronnej. Raz po raz padała ona łupem przeciwników, którzy wcale nie silili się na super przechwyty, wystarczyło korzystać z niecelnych podań.
Wyrównanie padło po kolejnej akcji oskrzydlającej Legii. Skrzydłowy Walemark zupełnie nie angażował się w obronę. Mrozek, który przez cały mecz bronił pewnie (choć jego wybicia piłki wymagają długiego, długiego treningu) mógł zachować się aktywniej, wyjść na przedpole. Lech nie bardzo przejął się stratą gola. I był zabójczo skuteczny, nie miał bowiem przewagi, a potrafił wykorzystać niezbyt duże umiejętności rezerwowego bramkarza Kobylaka. Odbił on uderzenie z dystansu Sousy, ale piłka trafiła do Kozubala, który zdobył wreszcie gola. Oddał mierzony strzał z kilkunastu metrów trafiając tam, gdzie nie było bramkarza.
Kiedy wydawało się, że Legia przed przerwą nie wyrówna, pomógł jej przypadek. Sousa nieszczęśliwie oberwał piłką w polu karnym w rękę, a po obejrzeniu powtórki Szymon Marciniak podyktował jedenastkę, która została szczęśliwie wykorzystana. Początek drugiej połowy był taki sam, jak pierwszej – Lech znów prowadził. Rozegrał fenomenalną akcję na pełnej szybkości, z tak błyskawicznymi podaniami, że nie tylko legioniści, ale chyba żaden zespół nie potrafiłby nadążyć. Gola efektowną podcinką strzelił Sousa. Znów mecz się wyrównał, znów Legia mocno zaatakowała, ale Lech nie pozwolił sobie zrobić krzywdy. Wprost przeciwnie – umiejętnie wykorzystywał przestrzeń, jaką miał do dyspozycji.
Przydały się umiejętności Douglasa, który wyprowadził piłkę spod własnej bramki, dziecinnie łatwo minął kilku legionistów, a gdy znalazł się blisko pola karnego, uruchomił Pereirę. Ten dostrzegł Ishaka i szybki strzał Szweda z pierwszej piłki przyniósł dwubramkowe prowadzenie. Ale to jeszcze nie był koniec. Ponownie gola zdobył Sousa, tym razem z bliska.
Do końca Lech umiejętnie przetrzymywał ataki gości i siał zamieszanie w ich szeregach szybkimi atakami. Gdyby Lech był bardziej nastawiony na zdobywanie goli, Legia mogła ponieść klęskę historyczną. Ostatnie minuty należały do niej, gdy boisko musiał opuścić brutalnie kopnięty w kolano Douglas, a trener Frederiksen wykorzystał już wszystkie zmiany.