To nie był Kolejorz, jakiego chcemy oglądać. To był zespół z poprzedniego sezonu. Nieporadny, nieskoordynowany, bojaźliwy, elektryczny, jeszcze słabszy niż w meczach przeciwko Resovii i Puszczy. Szczególnie beznadziejny był w pierwszej połowie meczu w Gliwicach, nie stworzył żadnej akcji ofensywnej, nie oddał żadnego strzału. W drugiej próbował się poprawić, ale nie wystarczyło to do zwycięstwa. Piast był groźniejszy i zasłużył na zwycięstwo, a nie na bezbramkowy remis.
Bez wielkiej niecierpliwości czekają ostatnio kibice Lecha na podanie składu meczowego. Niels Frederiksen stał się mało oryginalny, wciąż stawia na tych samych zawodników. Nie inaczej było w Gliwicach. Roszady występują tylko wśród rezerwowych, na sytuację na boisku trener reaguje w drugiej połowie. Teraz miał pole do popisu, bo pierwsza była skandaliczna, najsłabsza od kiedy pracuje w Poznaniu. Po przerwie trener osłabił własną drużynę wprowadzeniem beznadziejnego Fiabemy.
Już pierwsze minuty meczu pokazały, że Lechowi nie będzie łatwo. Piast nie ustawił się tak, jak by tego goście chcieli. Po stracie piłki wycofywał się w komplecie pod własną bramkę, wolne przestrzenie ograniczał do minimum, więc można było zapomnieć o szybkich atakach. Piłka powoli toczyła się od zawodnika do zawodnika. Na domiar złego Lech grał nerwowo, tracił piłkę po niecelnych podaniach. Zdarzało mu się wyłączyć myślenie, zapomnieć o asekuracji, ułatwić gospodarzom groźne kontrataki. Już w pierwszym kwadransie były takie dwa i to Piast tworzył groźne okazje bramkowe. Strzelił nawet gola, tyle że z pozycji spalonej.
Obraz gry zaskakiwał, bo to Piast miał plan na ten mecz, realizował go i raz po raz zagrażał Mrozkowi. Lech nie potrafił mu się przeciwstawić, nie widzieliśmy pressingu, intensywność gry była na fatalnym poziomie. Piłkarze Lecha snuli się po boisku, jakby ktoś włożył im ciężary na plecy. Minęły upływały, a wciąż nie potrafił się ogarnąć, stworzyć choćby jedno zagrożenie pod gliwicką bramką. Przeszkadzały złe, niecelne lub zbyt mocne dogrania. Najgorsze, że błędy i nieporozumienia przytrafiały się także w defensywie, w czym celował rozkojarzony Milić. Salamon musiał grać ostrożnie, bo szybko zobaczył niezasłużoną żółtą kartkę. Prawdopodobnie sędzia naprawił swój poprzedni błąd. Potem i Milić został napomniany, ale nie z tego brała się zła postawa całej drużyny.
Mecz stawał się coraz brzydszy, bo na niepewną, elektryczną postawę Lecha nakładały się faule, gra była często przerywana, poszkodowanym udzielano pomocy. Kilkakrotnie sponiewierany został Kozubal, cierpiał brzydko kopnięty Pereira. Nie było to usprawiedliwieniem dla Lecha, który w pierwszej połowie zachowywał się tak, jakby nie zależało mu na zbliżaniu się do pola karnego Piasta. Katastrofalnie wyglądały próby wyprowadzania piłki z własnej obrony, błyskawicznie była ona kierowana do przeciwników.
Trener zareagował w przerwie zmieniając gracza z dużą jakością, ale tylko teoretycznie – Gholizadeha, na szybkiego, ale z jakością nie tylko teoretycznie mizerną – Fiabemę. Poza tym nie zmieniło się nic, a już najmniej gra Lecha, wciąż niepewna, powolna, ale i tak obfitująca w błędy. Obrońcy grali tak źle, że już na początku drugiej połowy o mało sami nie strzelili sobie gola. Fiabema był statystą, nie uczestniczył w grze, jakby bał się kolejnych strat. Hotić dałby drużynie więcej, zwłaszcza że Walemark został sfaulowany tuż przed polem karnym. Sam wykonał rzut wolny, ale słabo. Szwed się jednak wyróżniał chęcią do gry, brał ją na siebie, jako próbował atakować.
Pierwszy celny strzał Lech oddał po kilkunastu minutach. Sousa dał jedyną w tym meczu próbkę umiejętności, obsłużył Perierę, któru uderzył celnie, ale zbyt blisko bramkarza, który zdołał zatrzymać piłkę nogą. Gdy Sousa zaczął przejawiać coraz większą chęć do gry, został zmieniony przez trenera, podobnie jak Walemark. Do gry weszli Hotić i Szymczak. Zagrali równie „dobrze”, jak koledzy, ale i tak pod koniec spotkania Lech osiągnął przewagę. Grał jednak na utrzymanie piłki w środku boiska, pod pole karne zbliżał się niechętnie. Nie przyspieszał, nie wykazywał energii, podawał bojaźliwie wszerz boiska. Wstyd było patrzyć na takiego Kolejorza. Na twarzy Frederiksena widać było rozczarowanie i bezradność. Już wie, jak można liczyć na jego zespół.