To był pokaz możliwości, jakie drzemią w drużynie. Cypryjski rywal wpadł pod rozpędzoną lokomotywę i nie miał szans uniknąć katastrofy, uległ całkowitej destrukcji. Aż nie chce się wierzyć, że Apollon tak dobrze radził sobie w międzynarodowych rozgrywkach. I że Lech miał w niedzielę tak wielkie problemy z pokonaniem w derbach ligowego beniaminka.
Lechowa akademia była budowana przez długie lata. Pierwszy okres łatwy nie był. Franciszek Smuda dawał szanse wychowankom tylko wtedy, gdy nie miał innej możliwości, bo wyczerpali mu się starsi zawodnicy. Najchętniej ograniczał się do podstawowej jedenastki, wymieniał tylko pojedyncze ogniwa. Jego następcy chętniej sięgali po młodzież. Jacek Zieliński pozwolił zadebiutować Marcinowi Kamińskiemu i Mateuszowi Możdżeniowi. I tak to się zaczęło.
Początkowo taśma produkcyjna zacinała się, nie wszyscy utalentowani gracze spełniali oczekiwania, nie wszyscy kontynuowali grę dla Lecha, ale z czasem tak wielu nastolatków pojawiało się w drugiej, a potem pierwszej drużynie, że nikt już nie wątpił, że nastawienie się na szkolenie było trafną decyzją. Trzeba było jeszcze mieć mocną drużynę, ale polityka transferowa klubu kulała, zapadały decyzje, których nikt przy zdrowych zmysłach nigdy by nie podjął.
Po trzech europejskich meczach Lecha trudno kwestionować, że taki klub ma tylko jedną opcję rozwojową: fachowo szkolić, wprowadzać do drużyny wychowanków, ale łączyć to ze sprowadzaniem do Poznania graczy klasowych. W normalnych okolicznościach nie byłoby dużych szans na pozyskanie ani Gytkjaera, ani Ishaka. Udało się wykorzystać niepowtarzalną okazję. Nie gorszym ruchem było zakontraktowanie Pedro Tiby. Także Ramirez podniósł jakość drużyny. Sykora w pierwszych meczach prezentował się dużo gorzej niż Jóźwiak. W Nikozji i on ujawnił potencjał.
Polska ekipa demolująca na wyjeździe europejskiego średniaka? Na to nie liczył nikt, kto zna piłkarskie realia. Nawet drużyna z czołowej ligi miałaby z tym problem. W tym spotkaniu nie zawiodło nic, co decyduje o sile Lecha. Czołowi piłkarze pokazali wysoką jakość, młodzież znów ujawniła ogromne możliwości, po jego stronie była też boiskowa mądrość. Pierwsza połowa nie sugerowała tak wysokiego wyniku, ale już wtedy długimi okresami Lech panował na boisku. Nareszcie zafunkcjonował aktywny pressing, podobała się gra pozycyjna, obrona radziła sobie z rozbijaniem cypryjskich ataków.
Po takim wyczynie trudno przyczepiać się do niedoskonałości. One jednak znów się ujawniły. I to one mogą przesądzić o wyniku w kolejnych meczach. Przede wszystkim – zbyt łatwe tracenie piłki. Pozwalali sobie na to piłkarze najbardziej ostatnio chwaleni – Puchacz, zbyt optymistycznie wchodzący w dryblingi i Moder nie zawsze udanie rozpoczynający ataki drużyny. W żadnej z czołowych europejskich lig nie widzi się tylu niecelnych podań, ile ma na sumieniu Lech. Co dziwne, zdarza mu się to seryjnie w meczu, w którym dominuje, niszczy rywala.
Gdyby nie to niechlujstwo, gdyby nie nieprzemyślane zagrania, takie jak długie podania do nikogo, można byłoby mówić o drużynie kompletnej. Choć trudno w to uwierzyć – wynik mógł być jeszcze wyższy. Niemało akcji nie znalazło finalizacji przez łatwe straty, niedostrzeganie kolegów wychodzących na lepszą pozycję. Przykład – Jakub Moder oddający niecelny strzał z dystansu, gdy wystarczyłoby zauważyć mającego łatwą drogę do bramki Ramireza.
Nawet Tibie zdarzały się złe zagrania, ale na niego patrzy się inaczej, bo to on jest największą wartością drużyny, jej mózgiem. Strzelił najważniejsze bramki – pierwszą w Sztokholmie i pierwszą na Cyprze. Tak gra mistrz. Nie byłoby go w Poznaniu, gdyby przedstawiciel Lecha, obserwujący ligę portugalską, nie znał się na futbolu. Wniosek jest jeden. Darujmy sobie transfery ze słabych lig bałkańskich, bo najbardziej utalentowani tamtejsi gracze trafiają do najlepszych klubów. Szukajmy jakości tam, gdzie jest jej pod dostatkiem. Nie wiemy z kim Lech zagra w czwartej rundzie. Może skonfrontuje się z ligą belgijską, a tam grają ludzie o nie byle jakich umiejętnościach.
Fot. lechpoznan.pl/Przemysław Szyszka