Nie mamy prawa traktować Lecha jako zdecydowanego faworyta w jakimkolwiek meczu, stawiać na niego, mieć gwarancję, że nie zawiedzie. Nigdy. Jeżeli nawet przeciwnik będzie tak słaby, że dużą sztuką będzie go nie pokonać, to zawsze można przegrać z samym sobą. Jak w Białymstoku. Lech ma bowiem w sobie coś, co ujawnia się w nieoczekiwanych momentach i nie pozwala wygrywać.
Gdyby nawet Jagiellonia nie wyszła na boisko, albo gdy stanęła w miejscu i w niczym Lechowi nie przeszkadzała, to i tak nie odniósłby zwycięstwa. Nie potrafiłby celnie strzelić nawet do pustej bramki, za to bez problemu trafiłby do własnej. To oczywiście przesada, ale piątkowy mecz wymyka się racjonalnej ocenie. Zespół aktualnie najlepszy w lidze, z klasowymi, drogimi zawodnikami w składzie, mimo dużej przewagi i oddania wielu strzałów nie daje rady ekipie pogrążonej w kryzysie. Bramkę traci w okolicznościach kuriozalnych, jakby prosił się o guza.
Już pierwsze minuty pokazały, kto w tym meczu będzie dominować. Lech dosłownie siadł na rywalu, na nic mu nie pozwalał. Ale od pierwszych sekund pojawiło się coś bardzo niepokojącego, a nawet nakazującego bić na alarm. Kolejorz był elektryczny, niedokładny, rozkojarzony. W całych poprzednich meczach nie wykonał tylu niecelnych podań, co w pierwszych minutach tego spotkania. Źle to wróżyło. I rzeczywiście obawy potwierdziły się. Jak można nie wykorzystać tak wielkiej przewagi? Jak można strzelać tak niecelnie, rozgrywać tak niechlujnie, tracić piłkę tak łatwo?
To było niezrozumiałe i wyglądało jak karykatura gry w piłkę. Lech zdominował przeciwnika. Z łatwością pozbawiał go piłki, na nic nie pozwalał. Jednak kiedy próbował to wykorzystać i rozpoczynał atak, jedyną wątpliwością było, kiedy zostanie on zmarnowany – już po pierwszym lub drugim podaniu, czy dopiero po oddaniu niecelnego strzału. Była to woda na młyn dla Jagiellonii. Nabrała przekonania, że nic jej nie grozi, bo Lech uwziął się, by wszystko psuć. Spokojnie przeczekała nieskoordynowane ataki, a w drugiej połowie ruszyła do przodu. Oddała tylko dwa celne strzały, ale to wystarczyło, by spokojnie wygrać będąc zespołem słabszym. Nie tyle zresztą ona wygrała, co Lech przegrał z Lechem.
Podczas przedmeczowej konferencji prasowej trener Maciej Skorża przyznał, że długo jeszcze potrwa, zanim będziemy mogli w ciemno postawić na Lecha grającego w roli faworyta. Miał rację. Ta drużyna ma w sobie coś irracjonalnego, jakiś gen autodestrukcji nie pozwalający postawić kropkę nad „i”, gdy sukces jest formalnością. Ujawniło się to za trenera Bjelicy, pod koniec sezonu, który nie miał prawa nie zakończyć się mistrzostwem. Zjawisko to odezwało się pod koniec domowego meczu ze Stalą Mielec i nie pozwoliło dowieźć prowadzenia do końca, bo goście w samej końcówce na bramki zamienili dwa wrzuty z autu. Takich przykładów jest dużo.
Po zdemolowaniu Wisły cała piłkarska Polska zachwycała się grą Lecha. Nawet z obozu Legii płynęły sugestie, że jest on faworytem do tytułu, bo ma mocny skład i nie gra w pucharach. Nikt nie uwzględniał, że Lech wcale nie potrzebuje przeciwnika, by roztrwonić cały kapitał i wszystkie pokładane w nim nadzieje. On to po prostu ma. Długo na to pracował, gdy celem funkcjonowania klubu nie było odnoszenie sukcesów sportowych. Nikt nie wie, czy tak pozostanie na zawsze. Dlatego lepiej nie stawiać na ostateczny sukces. Zawsze drużynę może dopaść syndrom, który ujawnił się w piątek, a na który Maciej Skorża nie ma na razie recepty.