Pogłoski jakoby Lech był pierwszym polskim klubem potrafiącym godzić występy pucharowe z ligowymi, gdyż jego trener umiejętnie rotuje składem, okazały się mocno przesadzone. Piłkarze van den Broma, zastępujący tych wystawianych najczęściej, zagrali kompromitująco słabo, nie byli zainteresowani pokazaniem się z dobrej strony. Po przerwie trener próbował ratować sytuację sięgając po czołowych graczy, ci jednak trwonili jedną okazję bramkową po drugiej. Broniące się przed spadkiem Zagłębie Lubin ograło słabego Lecha 2:1. W końcówce Kolejorz wyrównał, ale sędzia dopatrzył się ręki Ishaka, a VAR milczał jak zaklęty.
Jeżeli pierwszy kwadrans czwartkowego meczu Lecha w Norwegii był słaby, to jak określić jego wyczyny w meczu niedzielnym? Na ławce zostali Skóraś, Ishak, Salamon, Pereira, nadmiar kartek uniemożliwił występ Murawskiemu i Karlstromowi. Powiedzieć, że ich zmiennicy zawiedli, to nie powiedzieć niczego. Biegali po boisku bez składu i ładu, nie mieli żadnego pomysłu na stworzenie akcji ofensywnej. Dojmujący stał się brak w drużynie tych zawodników, których tu nie sprowadzono.
Kolejny raz Velde zachował się niczym sabotażysta. Trudno zliczyć wszystkie jego straty, przegrane dryblingi, zwykłe kiksy. Pierwszy raz od kilku spotkań trener postawił na Rebocho. Ten nie robił wielkich błędów, ale w ofensywie był kompletnie nieprzydatny, podawał niemal wyłącznie do tyłu. Przez to cała lewa strona Lecha kwalifikowała się do zmiany natychmiast, już po pierwszych akcjach. Nie można mówić, że gospodarze nie kreowali okazji bramkowych. Oni zachowywali się tak, jakby wcale im na wygranej nie zależało.
Kiedy wreszcie udało się wejść w pole karne i Velde znalazł się w dobrej pozycji, kopnął dokładnie tam, gdzie stał bramkarz. Zagłębie, które nie musiało się nadmiernie wysilać w tym meczu, wyprowadziło szybki atak, po którym dobrze w Poznaniu znany Kurminowski ładnym strzałem nie dał bramkarzowi szans. Lech w odpowiedzi nieco przyspieszył, ale nadal był żałośnie bezradny i nieskoordynowany. Popełnił też juniorski błąd. Dagerstal zapędził się do ataku, błąd pod bramką rywala popełnił Kwekweskiri, który miał zabezpieczać tyły i kilku graczy Zagłębia bez większego wysiłku znalazło się przed Bednarkiem, co skończyło się łatwo przez nich zdobytą drugą bramką.
Artur Sobiech od niepamiętnych czasów znalazł się w wyjściowym składzie na mecz ligowy, oddał celny strzał na bramkę. I od razu zdobył gola, choć dużo było w tym przypadku, planował inne zagranie. Tuż po złapaniu przez Lecha kontaktu sędzia zakończył pierwszą połowę. A do drugiej Lech przystąpił ze Skórasiem i Salamonem, do środka boiska, w miejsce nieodpowiedzialnego Kwekweskiriego, przeszedł Dagarstal. Potem jeszcze na boisko weszli oszczędzani na puchary Szymczak i Ishak.
Efektem zmian była duża przewaga Lecha, ale tylko w posiadaniu piłki. Nacierał przez całą drugą połowę, nie zdziałał niczego. Zagłębie nastawiło się na kontry i kilka razy po takich wypadach pod bramką Bednarka zrobiło się niebezpiecznie.
Od początku roku Lech ma problemy ze zdobywaniem bramek. Teraz to potwierdził w całej rozciągłości. Trudno zliczyć wszystkie jego pudła. Kiedy wydawało się, że piłka po strzałach gospodarzy musi wpaść do bramki, w zadziwiający sposób mijała słupek z niewłaściwej strony. Nie wszystkie uderzenia musiał bronić grecki bramkarz Zagłębia, za to wyróżnił się on w inny sposób. Trudno zliczyć, ile skradł czasu. Wybicie piłki przeciągał w nieskończoność zdając sobie sprawę, że niedoświadczony arbiter ma to gdzieś. Pewnie nie zainterweniowałby nawet gdyby Grek poszedł na chwilę do toalety.
Ataki Lecha były dynamiczne, ale załamywały się przed polem karnym. Skóraś miał ogromne zaufanie do własnych umiejętności wchodząc w trudne pojedynki. Często je przegrywał dając rywalom szanse na kontrę. Wreszcie padł wyrównujący gol po dynamicznym wejściu w pole karne i strzale Ishaka, ale sędzia uznał, że piłka dotknęła ramienia napastnika. To była wielka, czekająca na wyjaśnienie kontrowersja. Chwilę później mecz mógł uratować rezerwowy Szymczak, powtórzył jednak niesławny wyczyn Marchwińskiego z Norwegii – posłał piłkę nad bramkę, co wydawało się trudniejsze niż skierowanie jej do siatki. Mecz został przedłużony o 8 minut. Sporą część tego czasu skradł bramkarz Zagłębia. Miał szczęście, bo Lech był zbyt słaby, by zmusić go do większego wysiłku.