Walczący o utrzymanie w ekstraklasie, zmagający się problemami organizacyjnymi Górnik Zabrze, prowadzony przez dobrze w Poznaniu znanego Jana Urbana, nie musiał pokazywać piłkarskiego kunsztu, by przy Bułgarskiej ograć przechodzącego poważny kryzys Lecha. Trwoni on dorobek całego sezonu. W pierwszej połowie nie za bardzo mu na grze zależało, w drugiej, goniąc wynik, był żałośnie bezradny. Poniósł porażkę 0:1, sprawiając duży zawód 28-tysięcznej widowni.
Mocna i wyrównana kadra to już w Lechu przeszłość. Posypała mu się obrona, bo nie dość, że stracił Salamona, to nie mógł zagrać Milić. Na lewej stronie wystąpił Gurgul, prawdopodobnie tylko z powodu statusu młodzieżowca. Nie zawiódł, nie popełniał błędów, nic ciekawego jednak do gry nie wniósł, nie stanowił wartości dodanej. Zresztą podobnie można ocenić większość piłkarzy Kolejorza. To był w wykonaniu mistrza Polski mecz beznadziejny. W kluczowej fazie sezonu stracił ważnych piłkarzy, do tego trenera na dwa mecze, a co najgorsze – nie ma już pomysłu na grę. Jeśli nic się nie zmieni, straci szansę gry w Europie.
Od początku miał przewagę w posiadaniu piłki, z czego niestety nic nie wynikało. Górnik przez cały mecz nie rezygnował ze wzmocnionej obrony, bramki Bielicy nieustannie strzegło co najmniej pół drużyny, a gospodarze nie mieli pojęcia, jak ten mur obronny sforsować. Nie stać ich było na żadne zaskoczenie rywala, na szybsze rozegrani akcji ofensywnych, stworzenie zagrożenia. W pierwszej połowie tylko dwukrotnie zakotłowało się pod bramką gości. Byli oni dobrze zorganizowani, a przede wszystkim mieli plan na to spotkanie. Gdy wydawało się, że Sousa wyprowadzi wreszcie Lech na prowadzenie, obrońcy blokowali jego uderzenia. Mnóstwo dobrze rokujących akcji przepadło z powodu błędów i złych podań.
Goście nie prowadzili otwartej gry, atakowali kilkoma graczami, ale mieli pomysł na strzelenie bramki. Kiedy na zakończenie pierwszej połowy nadarzyła się okazja rozegrania szybkiego ataku, przeprowadzili to sprawnie, nieruchawa defensywa Lecha była bezradna, gdy Japończyk Yakota pokonywał Bednarka, doprowadzając do wybuchu radości w wypełnionym kibicami sektorze gości.
W drugiej części gry Lech starał się energiczniej atakować, jednak jego schematyczne, łatwe do rozszyfrowania akcje zwykle kończyły się jeszcze przed polem karnym. Największe zamieszanie powstawało po dośrodkowaniach Pereiry. Nie miał jednak kto oddawać strzałów, bo Sobiech obecny był na boisku tylko duchem. Velde potykał się o własne nogi. Skóraś robił dużo zamieszania, ale w ostatniej chwili podejmował złe decyzje. Nie można powiedzieć, że Lech nie miał okazji bramkowych. Kilka udało się stworzyć. Minimalnie nad poprzeczkę z dystansu uderzył rezerwowy Amaral, niewiele pomylił się strzelający głową Dagerstal, próby Skórasia nie sprawiały bramkarzowi Górnika kłopotu. Problem miał tylko przy sparowania mocnego uderzenia Marchwińskiego.
Napór Lecha nasilał się w miarę upływu czasu. Gra jednak wciąż była schematyczna, próby rozerwania defensywy przez Rebocho i Skórasia nic nie dawały, bo ich akcje kończyły się zwykle wycofaniem piłki przed pole karne, gdzie krążyła od jednego boku boiska do drugiego, a piłkarzom Górnika wystarczyło przemieszczać się, by uczynić wysiłki Lecha bezradnymi.
Za tydzień w meczu z Cracovią będzie jeszcze trudniej, a nic nie wskazuje, by coś w Lechu miało się zmienić na lepsze. John van den Brom znów obejrzy mecz z widowni. Dotychczasowe dwa takie spotkania zakończyły się porażkami jego drużyny.