Mocną drużynę, dominującą na krajowym podwórku i dobrze pokazującą się w Europie, można zbudować na dwa sposoby: wydać niemałe pieniądze na klasowych piłkarzy, albo wykorzystać kwalifikacje, intuicję, charyzmę dyrektora sportowego i trenera. Najlepiej połączyć te dwa elementy. W Lechu nigdy się tego nie doczekamy. Właściciel woli iść pod prąd nie przejmując się kibicowską dezaprobatą.
Stanowisko dyrektora sportowego nie wymaga legitymowania się dyplomem, licencją, zaliczonymi kursami. Ale nie każdy może zostać dobrym dyrektorem sportowym. W dążącym do sukcesu klubie taki człowiek jest na wagę złota. Bez jego doświadczenia i znajomości tematu nie zbuduje się dobrej drużyny. Skompletować brygadę pracowników w fabryce potrafi pierwszy lepszy kadrowiec. Drużynę piłkarską komponuje się z wizją, uwzględniając interakcje między graczami, ich mentalność i predyspozycje do preferowanego stylu.
Najgorzej, gdy właściciel klubu funkcję dyrektora sportowego, albo merytorycznego wiceprezesa powierzy samemu sobie. To nie może skończyć się dobrze. Zawsze nastąpi marnowanie pieniędzy i kibicowskiego zaufania. Budowa solidnej drużyny to zajęcie poważne. Chęć szczera to trochę za mało. Amatorzy nie mają tu czego szukać. To drogi sport. Każda zła decyzja przekłada się na poważne straty. Kiedy dla odmiany dzięki intuicji i wiedzy postawi się na właściwego piłkarza, można zarobić krocie. W Lechu tego drugiego przypadku nie będzie. Tu zapadają same złe decyzje. Nikt nie uczy się na własnych błędach.
Kibice Lecha mają okropnego pecha. Ich klub po tym, jak wskutek przemian gospodarczych i ustrojowych pozostał kolejowym tylko z nazwy i tradycji, długo walczył o przetrwanie, ratował się sprzedażą piłkarzy. Mógł podzielić los znanych piłkarskich marek, które przeszły do historii. W 2006 roku nastąpiła zmiana. Nowy właściciel zapewnił stabilizację i obiecał dążenie do sukcesów. Początkowo rzeczywiście na nie się zapowiadało. Potem jednak przekazał Lecha synowi, by mógł realizować życiową pasję. To był początek końca. Poznańska Lokomotywa obrała kurs na bocznicę. Sławetne równoważenie budżetu przybrało wymiar patologii, sportowe wyniki przestały być celem numer jeden.
Nikt w klubie nie rozdzierał szat nad kompromitującymi wynikami. Nikt nie przejmował się opiniami kibiców nie potrafiących znieść kolejnych upokorzeń. W najlepsze trwała budowa mentalności przegranych, która z czasem stała się znakiem firmowym klubu. Przerwanie tej degrengolady nie wchodziło w rachubę bez zgody właściciela, a on ani myślał się poddawać. Napawał się swoją rolą, choć nie mógł nie obserwować, jak jeden z najbogatszych klubów w kraju zamienia się w ligowego średniaka. Nie ma litości, nie przejawia empatii. Nie trafia do niego, że ludzie z tego powodu autentycznie cierpią. Nawet w setną rocznicę klubu nie wykorzystuje jego tradycji, nie sięga po potencjał całego regionu. Jak sobie wyobraża świętowanie jubileuszu Kolejorza bez kibiców? Czy łudzi się, że to ma jakikolwiek sens?
Komentarze po inauguracji sezonu są jednoznaczne. Lech ma słabą drużynę, bo klubowi na lepszej nie zależało. Zniecierpliwienie narasta. Właściciel ani myśli dopuścić do prowadzenia klubu kogoś z kompetencjami. Wywołał niechęć całej bez mała lokalnej społeczności, ale nawet nie próbuje z nią się komunikować, cokolwiek wyjaśnić. Wszyscy są teraz ciekawi, tak ze sportowego punktu widzenia, dokąd go to zaprowadzi. W co zamieni klub otrzymany w prezencie.