To już koniec telenoweli p.t. „Kto zastąpi Sousę”. Prezes PZPN Cezary Kulesza postawił na Czesława Michniewicza. To jedyny polski trener, który ma szanse zrealizować marzenia polskich kibiców i awansować na Mistrzostwa Świata. W ten sposób gówniarskie zachowanie Sousy okazałoby się dla polskiego futbolu zbawiennym. Nie ulega wątpliwości, że spośród wielu gratulacji, jakie otrzymał nowy selekcjoner, najwięcej ich napłynęło z Poznania.
To w Lechu ten trener zaistniał, dał się poznać z najlepszej strony, zyskał szacunek, a nawet coś więcej. Jako jeden z nielicznych trenerów Lecha pozostawił po sobie nie tylko dobrą pamięć, ale i sentyment. To był początek wielkiej przygody, która doprowadziła Michniewicza do najważniejszej funkcji w polskim futbolu.
Piłkarską karierę zaczął w Gdańsku, był bramkarzem w tutejszych klubach. Trafił do Wronek, ale w Amice grywał rzadko, zwykle był bramkarzem rezerwowym. Gdy przestał grać w piłkę, zabrał się za trenowanie młodzieży. Klub umożliwił mu dobry start w zawodzie, wysyłał na zagraniczne praktyki. Podobną drogą szedł zresztą Maciej Skorża. Z czasem jednak Michniewicz zdecydował się Wronki opuścić. Jechał pociągiem do Gdyni, gdzie mieszkał i gdzie miał pracować, skorzystał bowiem z propozycji trenowania Arki. Wydarzyło się jednak coś, co nakazało mu zawrócić. I zadecydowało o całej jego zawodowej przyszłości.
Lech był w tym czasie klubem z bogatymi tradycjami i niemałymi sukcesami, z ogromną rzeszą kibiców, ale pozbawionym sponsorów, ledwo wiążącym koniec z końcem. Dopiero wrócił do ekstraklasy po dwuletniej banicji na jej zapleczu. Zwolnił czeskiego trenera, który okazał się niewypałem. Potrzebny był nowy szkoleniowiec. Zarząd Lecha z prezesem Radosławem Majchrzakiem postanowił zaangażować trenera młodego, na dorobku, czyli niedrogiego, ale ambitnego, z otwartą głową i pomysłem na prowadzenie drużyny. Wybór padł na Czesława Michniewicza, który jadąc pociągiem na północ, otrzymał telefoniczne zaproszenie na rozmowę przy Bułgarskiej. W Gnieźnie przesiadł się na pociąg jadący w przeciwnym kierunku.
Miał szczęście, bo po stosującym defensywną taktykę Czechu Liborze Pali każdy następny trener, preferujący inny styl, wydawał się kibicom ideałem. Michniewicz szybko sobie zaskarbił ich przyjaźń. Był człowiekiem otwartym. Złapał świetny kontakt z dziennikarzami, nie unikał spotkań z fanami, odniósł kilka pięknych zwycięstw w lidze, a na dodatek zdobył trofeum, na które trudno było liczyć z klubie walczącym o przetrwanie, żyjącym na długach, utrzymującym się na powierzchni dzięki determinacji młodych prezesów, sprzedaży piłkarzy, życzliwości poznańskiego samorządu i innych ludzi dobrej woli. Całe miasto wpadło w euforię, gdy w 2004 roku Lech w dwumeczu ograł Legię i zdobył Puchar Polski.
Kiedy doszło do przejęcia klubu przez koncern z Wronek, Michniewicz nie mógł liczyć na dalszą pracę w Poznaniu. Całe tutejsze środowisko żegnało go z żalem, mógł liczyć na wspaniałe pożegnanie podczas ostatniego meczu. Szybko się okazało, że choć odniósł tu wielki sukces, to nie jest trenerem jednego klubu. Z Zagłębiem Lubin zdobył mistrzostwo Polski, pracował w wielu jeszcze ligowych klubach. W Poznaniu wciąż jest wspominany z sentymentem, ma tu wielu przyjaciół, czego nie zmieniło nawet przyjęcie oferty Legii Warszawa.
Odniósł tam sukces, znów był mistrzem Polski, w rozgrywkach pucharowych pokonywał zespoły bez porównania mocniejsze. Przegrał z układami panującymi w stołecznym klubie, z chaosem organizacyjnym. Trudno mu było znaleźć wspólny język z przyklejonymi do Legii licznymi doradcami prezesa i z pracownikami klubu, z piłkarzami, których mu do drużyny sprowadzono, a na obecność których w drużynie musiał się zgodzić.
Teraz otwiera nową kartę. Najważniejszą. Wiele osób związanych z Lechem liczyło, że wróci kiedyś na Bułgarską. Wciąż jest to możliwe. Póki co – zanim zrobi coś dobrego dla Lecha, ma szanse osiągnąć wynik wyjątkowy dla całej polskiej piłki.