Tylko czterech zawodników Lecha z wyjściowego składu poprzedniego meczu wyszło na boisko w ligowym spotkaniu przeciwko Radomiakowi. Szybko strzelona bramka okazała się jedyną w meczu, mimo wielu jeszcze okazji. Goście nacierali niemal całą drużyną, a zawodnicy Kolejorza bili rekordy w trwonieniu możliwości skarcenia ich kontrą. Kiedy już znaleźli się w doskonałych sytuacjach, kopali wprost w bramkarza.
Od pierwszych minut Radomiak pokazywał otwartą piłkę. Dawał do zrozumienia, że nie przyjechał do Poznania, by się bronić. Atakował szerokim frontem, ale Bednarek nie musiał bronić celnych strzałów, bo nie pozwalali na to obrońcy z coraz lepszym, po profesorsku grającym Dagerstalem. Po kilkunastu minutach Lechowi udało się rozegrać szybki i ciekawy atak prawym skrzydłem, wykorzystać rozrzedzoną obronę Radomiaka. Z piłką w pole karne wpadł Citaiszwili i zmylił bramkarza kierując piłkę lekko w krótki róg.
Strata bramki zachęciła gości do jeszcze bardziej ofensywnej gry. Nic na szczęście dla Lecha z tego nie wynikało, pojawiły się tylko szanse na wyprowadzenie kontry. Nie wychodziły one z powodu nieumiejętność wykonania kilku celnych podań. Radomiak nie ustawił się kompaktowo, poszczególni gracze byli bardzo od siebie oddaleni, więc prosiło się o wykorzystanie wolnej przestrzeni. Lech z takiej taktyki zrezygnował, co jest marnotrawstwem. Gra mu za bardzo nie wychodziła, mnożyły się też proste straty. Publiczność nie wiedziała, czy śmiać się, czy wściekać, gdy wznawiający grę Bednarek raz za razem posyłał piłkę na aut. Goście dla odmiany dobrze nad nią panowali, grali składnie, ale obrona Kolejorza nie zawodziła, mimo słabej formy mylącego się Rebocho i niechlujnych, lekkomyślnych interwencji Czerwińskiego.
W drugiej połowie Lech częściej stosował pressing. Łatwo odbierał przeciwnikom piłkę, ale potem nie bardzo wiedział, co z nią robić. Mało była jakości w próbach konstruowania ataków. Kiedy już gracz Kolejorza znalazł się w dobrej sytuacji, kierował piłkę dokładnie tam, gdzie stał bramkarz, nie zmuszając go do wykonania żadnego ruchu w celu obrony uderzenia. W ten sposób postąpił Siuza, który mógł zakończyć mecz. Przed jeszcze lepszą okazją stanął rezerwowy Marchwiński. Odebrał ostatniemu obrońcy piłkę i ruszył z nią na bramkę. Uderzył mocno, ale oczywiście wprost w bramkarza. Publiczność, w tym tysiące dzieci, mogła tylko głośno jęknąć z zawodu. Podobnie było po nieudanych zagraniach Szymczaka, który jako napastnik śrubuje własny rekord w meczach bez strzelonej bramki,
Ostatnie minuty to zmasowany atak Radomiaka i desperacka obrona Lecha. Momentami trudno było mu wybić piłkę z własnego polka karnego. Atak gości napędzał Czerwiński odbijając piłkę tak, że trafiała wprost do przeciwnika. Za każdym razem Lechowi udawało się uratować, choć wyrównanie wisiało w powietrzu. Nie potrafił skarcić gości kontrą, bo decydujące podania były zbyt krótkie albo zwyczajnie bezmyślne. Potężny gwizd słychać była chyba na całym Grunwaldzie, gdy niedawno wprowadzony do gry Velde głupim podaniem zmarnował fantastyczną okazję zamknięcia meczu. Trzeba uczciwie powiedzieć, że nie tylko Norweg tak partolił akcje.
Ostentacyjnie zwalniający grę i kradnący sekundy Lech dowiózł jakoś zwycięstwo do końca, a jedyne straty, jakie poniósł, to mnóstwo żółtych kartek, między innymi za grę na czas, którymi sędzia Stefański szafował. Mecz był zacięty, momentami szybki i ciekawy, bo piłka przenosiła się spod jednego pola karnego pod drugie. Brakowało w tym jednak jakości, dużo było za to zwyczajnego brakoróbstwa.