Era Dariusza Żurawia była złotym okresem dla Lechowych nastolatków. Każdy, kto jako tako rokował, miał szanse na szybki debiut w ekstraklasie. Junior, który czymkolwiek się wyróżnił, miał gwarancję, że trener będzie od niego zaczynał ustalanie składu. Czasy się zmieniły. Maciej Skorża nie lekceważy konieczności rozwoju młodzieży, ale tylko pod warunkiem, że nie utrudni to wygrywania meczów.
W Lechu pracował już trener, co juniorom szansy nie dawał w ogóle. Wyjątek zrobił tylko dla Roberta Lewandowskiego. Ówcześni wychowankowie Lecha musieli szukać szczęścia w innych klubach. U Franciszka Smudy, bo o nim mowa, grali tylko najlepsi. Wybrał takich jedenastu i wystawiał ich w każdym meczu. Wymieniał tylko kontuzjowanych, często z przeciążenia. Zdarzało mu się dokonywać pierwszej zmiany w czasie doliczonym, albo nie dokonywać wcale.
Dariusz Żuraw był jego całkowitym przeciwieństwem. Promowanie młodzieży było jego misją. Nie dowiemy się, czy otrzymał takie zadanie, czy też była to jego inicjatywa. W każdym razie politykę klubu realizował ślepo. Podejmował dziwne decyzje. Dość wspomnieć słynny już mecz w Lizbonie, gdy zagrali zmiennicy, bo najlepszych trener oszczędzał na arcytrudny pojedynek z Podbeskidziem Bielsko-Biała.
Sabotażem trąciło traktowanie 17-latków jako jokerów mających zmienić wynik w samej końcówce. Doświadczeni, klasowi zawodnicy spędzali na ławce cały mecz, a na ostatnie minuty trener wpuszczał Jakuba Kamińskiego. Przyspieszył rozwój tego gracza, co jest bezcenne, ale i zdemolował drużynę, doprowadził Lecha do historycznego jedenastego miejsca w tabeli, pozbawił go szansy gry w pucharach, wygonił ludzi ze stadionu. Warto było?
W Lechu zdarzało się, że chętnych do gry było więcej niż miejsc w jedenastce. Niektórzy trenerzy starali się dzielić czas gry sprawiedliwie, by nikt nie poczuł się poszkodowany. Najchętniej losowaliby, kto danego dnia zagra. Powtarzali komunały o tym, że kto w tygodniu ciężko pracuje, zasługuje na miejsce na boisku. Dla obecnego trenera takie rozumowanie to abstrakcja. Wszystko podporządkował ligowym punktom. Zadbał, by kadra była mocna i liczna. Dzięki temu ma duży wybór. Nie wszyscy mogą grać? Mówi się trudno, na świecie trudno o sprawiedliwość, w futbolu nie ma jej wcale. Szanse dostaje ten, co bardziej się przyda.
Niezadowolenie pomijanych ma dla trenera znaczenie o tyle tylko, że może pogorszyć atmosferę w szatni i negatywnie wpłynąć na kolejne wyniki. Zawodnicy wydają się to rozumieć. Wiedzą, że kontestując decyzje trenera, szkodziliby samym sobie. Zdają sobie sprawę, że to nic osobistego. Cel jest tylko jeden. Warto mu podporządkować ambicje. W futbolu nie zna się zresztą dnia ani godziny. Każda sekunda meczu może przynieść odmianę, na którą nikt, wydawałoby się, nie ma prawa liczyć.
Trudno sobie wyobrazić, by trener Skorża poszedł w ślady swego byłego asystenta Żurawia i w ważnym meczu zostawił na ławce Amarala, by dać pograć Kozubalowi. Jest to możliwe tylko w Pucharze Polski, albo wtedy, gdy ten junior pokaże umiejętności, z których grzechem byłoby nie skorzystać. Dopóki Lech nie gra w Europie, szansą dla wychowanków na tzw. minuty będą tylko mecze, w których wynik się rozstrzygnął i czołowych zawodników można oszczędzać.
W jednym roczniku Lech może kilku utalentowanych juniorów, w innym żadnego. Aktualnie z pierwszą drużyną trenuje kilku wychowanków, ale grywają tylko w rezerwach. Być może zostaną wypożyczeni i wrócą jako gracze dojrzali. Nie można wykluczyć, że niektórzy zniechęcą się i zechcą pójść własną drogą, co zresztą na ogół nie kończy się dla takich dobrze. Rozwoju młodego człowieka nie można przewidzieć, zaplanować. Pewne jest natomiast to, że wśród Lechowych wychowanków nie ma teraz takiego, co wygryzłby ze składu starszego kolegę. Gdyby trener miał takiego, wystawiłby go od razu. Cel jest przecież tylko jeden: zwyciężanie.
Józef Djaczenko