Awansować, wygrać w imię krajowego rankingu UEFA, oszczędzić najważniejszych piłkarzy i energię na kolejne mecze, zwłaszcza niedzielny – tym kierował się Lech przystępując do meczu w Kownie. Wszystko to zrealizował, nie dał Litwinom najmniejszych szans, choć tracąc w końcówce bramkę pozwolił im zachować twarz, na co brakiem umiejętności i ambicji absolutnie nie zasłużyli.
Po dwubramkowym zwycięstwie w Poznaniu trzeba było na wyjeździe postawić kropkę na „i” nie męcząc się, wykorzystując przepaść w jakości piłkarzy dzielącą obie drużyny. Choć na ławce zasiedli czołowi gracze Kolejorza (Ishak, Velde, Hotić, Andersson, Murawski) od pierwszych minut nie było wątpliwości, kto będzie górą. Jedyna wątpliwość dotyczyła liczby bramek strzelonych przez gości i tego, czy będzie im się chciało wygrać wysoko. Nie mieli na to wielkiej ochoty, woleli biegać powoli zamiast szybko, wymieniać podania w środku boiska zamiast nacierać.
Taka gra potrafi się zemścić. Niejedna drużyna została ukarana za kunktatorstwo przez przeciwnika o mniejszej klasie, ale większych ambicjach. W tym przypadku nie było o tym mowy. Żalgiris sprawiał przez cały mecz wrażenie pogodzonego z losem, pragnącego uniknąć kompromitacji, co najwyżej zaskoczyć renomowanych gości szybkim atakiem lub stałym fragmentem. Nawet kiedy przejmował piłkę i próbował się z nią przedostać pod pole karne Lecha, pod własną bramką zostawiał pięciu-sześciu zawodników.
Gdyby Lech był bardziej zdeterminowany, bramek mogło paść wiele. Wystarczyło przyspieszyć, zagrać kilka razy z pierwszej piłki, by gospodarze nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje. Rzadko jednak Lech do tego się uciekał. Wolał cierpliwie bawić się w środku boiska, trzymać rywala na jego połowie. Nawet kiedy udawało się odebrać piłkę nieudolnie atakującym Litwinom i natychmiast ją przenieść na drugą stronę boiska, nie było ciągu dalszego, zaskoczenia rywala. Następowało zwolnienie, zaczynała się kolejna zabawa w wymianę podań.
Można było odnieść wrażenie, że głównym zamiarem piłkarzy Lecha było nie skrzywdzić Żalgirisu. Raczej chodziło im o to, by się nie zmęczyć. Dlaczego tak czynią gracze często posyłani przez trenera na boisko, możemy zrozumieć. W składzie Lecha byli jednak i tacy, którzy otrzymali szansę pokazania się, ale jej nie wykorzystali. Młody Wilak dobrze zaczął kilka indywidualnych akcji, żadnej nie zakończył właściwie. Tracił piłkę raz po raz. On jednak może w przyszłości grać lepiej, rozwija się, co nie dotyczy Sobiecha. To był kolejny mecz nasuwający pytanie, co miało na celu zatrzymanie go w drużynie. Nie chodzi o przestrzelenie rzutu karnego, to zdarza się najlepszym, ale o wiele akcji, w których uczestniczył tylko teoretycznie. Jeśli on i Wilak spełnili w czwartek zadanie, to tylko dlatego, że dzięki nim na ławce mogli posiedzieć gracze dużo lepsi.
Bardziej pobyt na boisku wykorzystał Ba Loua, chaotyczny, ale poprawiający w tym meczu swój strzelecki dorobek w Lechu o sto procent. Nie zawiódł młody Pingot. Dzięki niemu i Czerwińskiemu, który pechowo pomógł Litwinom zdobyć gola, trener w drugiej połowie oszczędził jedynych klasowych i doświadczonych obrońców, jakimi aktualnie dysponuje.