Trzeba mieć wielkiego pecha, by przegrać ważny mecz po golu w ostatniej minucie dogrywki. Ale Lech nie robił nic, by pomóc szczęściu. Grał ostrożnie, bez rozmachu i przyspieszeń, a kiedy osiągał znaczną przewagę, nie potrafił złamać obrony Pogoni Szczecin. Brakuje mu zawodników ofensywnych będących w formie. Velde jej nie ma za grosz, Marchwiński spuścił z tonu, grę Szymczaka można określić jako wielki chaos. Zmiennicy nie istnieją.
Pierwsze minuty należały do gości, którzy grali swobodniej, wykonywali rzuty rożne. Lech sprawiał wrażenie niby atakującego, ale tak, żeby przypadkiem zbyt mocno się nie odkryć. Między jedną i drugą drużyną ujawniła się wyraźna różnica. Akcje Pogoni nabierały tempa w miarę zbliżania się do bramki Bednarka. Akcje Lecha – wprost przeciwnie, stopniowo wygasały. Mniej więcej po kwadransie zaczął się okres panowania na boisku gości. Zakończył go Grosicki, który niesamowitym sprintem urwał się defensywie Lecha, znalazł się sam przed bramkarzem, strzelił mocno, ale niecelnie. Był tym załamany.
Za to Lech wrócił do równowagi i teraz on częściej był przy piłce. Cóż z tego, skoro atakował bez tempa, wymieniał podania tylko wtedy, gdy przeciwników nie było w pobliżu. Brakowało odwagi, bez podjęcia ryzyka trudno było zaskoczyć defensywę Pogoni. Skrzydłowy Hotić, samotnie stojący z boku boiska wymachiwał rękoma, ale nie mógł doczekać się podań. Koledzy wybierali rozwiązania bezpieczniejsze. A kiedy już decydowali się na dośrodkowanie, piłka padała łupem bramkarza, który był świetnie dysponowany i wielokrotnie ratował swój zespół. W przeciwieństwie do niego Bednarek rzadko bywał zatrudniony, obrona Lecha grała uważnie, blokowała strzały.
Po przerwie Pogoń przestała istnieć. Lech nie pozwalał jej na nic. Utrzymywał się przy piłce, prowadził ataki, ale wciąż bez elementu zaskoczenia. Oddał kilka strzałów, z których tylko dwa były groźne. Ładnie uderzył Velde, bramkarz był na posterunku. Potem Marchwiński próbował dobić strzał z dystansu Hoticia. Kiedy wydawało się, gol wreszcie paść musi, zawsze na drodze Lechowi stawał bramkarz. Im bliżej końca, tym bardziej desperacko broniła się Pogoń. Robiła wszystko, by dotrwać do dogrywki, zwalniała grę, przeprowadzała zmiany. Lech zagrał w niemal tym samym składzie, co w sobotę, zawodnicy mieli prawo być zmęczeni, ale Mariusz Rumak nowego gracza wpuścił na boisko dopiero na początku dogrywki, dając szansę Gholizadehowi.
Pierwsza część dogrywki upłynęła z nieustającą przewagą Lecha i nielicznymi, niegroźnymi próbami odgryzania się gości. Trener Rumak dokonał kolejnych zmian, ale zostawił na boisku tego, co biegał i szarpał najwięcej, był zresztą aktualnie jedynym napastnikiem w klubie: Szymczaka. Nie miał wyjścia, kiedy młody zawodnik zaczął słaniać się na nogach, ledwo stał, nie mógł podjąć walki. Gdy na boisku pojawili się Kwekweskiri, Ba Loua, Dziuba, chaos nasilał się, akcje Lecha były niezborne.
W drugiej części dogrywki Pogoń otrząsnęła się z przewagi, kilka razy groźnie zaatakowała. Lecha nie było stać w tym na meczu na ani jeden kontratak. Wszystkie próby były marnowane głównie przez zadziwiająco łatwo tracącego piłkę Velde, nie potrafiącego podać celnie na kilka metrów, upadającego w oczekiwaniu na gwizdek, naiwnie szukającego rzutu karnego. Wydawało się, że jednak Kolejorz dopnie swego tuż przed końcem, gdy po dość przypadkowym dotknięciu piłki przez Ba Louę trafiła ona do bramki Pogoni. Sędziowie dostrzegli jednak pozycję spaloną.
A więc rzuty karne? Nic z tego. Głupi faul przed polem karnym Lecha, dośrodkowanie, ogromne zamieszanie, obrona nie bardzo wiedziała, co się dzieje, także bramkarz nie potrafił wyjść do piłki, trafiła ona po dwóch odbiciach na głowę gracza Pogoni i było po meczu. Sędzia dał Lechowi jeszcze dwie minuty, ale próby wyrównania były jeszcze bardziej nieudolne niż wcześniejsze akcje ofensywne.