Kolejorz w tym sezonie raz za razem załamuje swych fanów. Dał się ograć Spartakowi Trnawa, skompromitował się w Szczecinie, a teraz w arcyfrajerski sposób wypuścił z rąk zwycięstwo nad Jagiellonią. Na własnym stadionie! Jeszcze w drugiej połowie prowadził trzema bramkami, ale mecz zakończył remisem. Wściekli kibice ironizowali, że gdyby spotkanie potrwała trochę dłużej, Lechowi przepadłyby wszystkie punkty.
Spotkanie zaczęło się fantastycznie dla niego. Nie minęły dwie minuty gry, a prowadził. Obrona gości pogubiła się, piłka trafiła do Ishaka, który idealnie obsłużył Ba Louę, a Iworyjczykowi wystarczyło spokojnie strzelić obok bramkarza. Trzeba było poczekać, aż Jagiellonia stanie na nogi po tym ciężkim i szybkim ciosie, ale opanowała wreszcie sytuację i nawiązała walkę. Operowała piłką sprawnie, łatwo zdobywała teren, nie udawało się jej jednak tworzyć groźnych sytuacji.
Lech też nie rezygnował z ataków. Dobrze grali obaj boczni obrońcy, szczególnie Pereira posyłał dobre podania pod bramkę „Jagi”. Pod koniec pierwszej połowy miał problem z dośrodkowaniem lepszą prawą nogą, użył więc lewej, ale uczynił to mistrzowsko. Piłka znalazła się na nodze Ishaka, który strzelił mocno z powietrza zdobywają efektowną bramkę. Po przerwie zrobiło się jeszcze ciekawiej. Ba Loua przejął na środku boiska źle podaną przez rywala piłkę i popędził z nią na bramkę. Znany jest z tego, że dla odmiany używa tylko lewej nogi, ale tym razem oddał strzał prawą trafiając idealnie, dając drużynie prowadzenie 3:0.
Kibice mogli odetchnąć, rozsiąść się wygodniej i spokojnie kontemplować mecz licząc na kolejne gole i być może rekordowe zwycięstwo. Piłkarze Lecha też poczuli się pewnie. Święto wszystkim w Poznaniu zepsuła jednak Jagiellonia, bo nie czekała na kolejne bramki gospodarzy, przystąpiła do odrabiania strat. Wydawało się, że jest to drużyna własnego boiska, gdzie potrafi grać porywająco i strzelać wiele bramek. Na wyjeździe też przejęła inicjatywę i sprawnie atakowała, wymieniała podania, kręciła piłkarzami Lecha, momentami ich ośmieszała, przedostawała się coraz bliżej bramki. Jej przewaga rosła, a Kolejorz temu nie zapobiegał.
Miał w zapasie trzy gole, więc niewiele sobie robił z takiego obrazu gry. Nie przeszkadzało mu, że coraz częściej zmuszany jest do biegania za piłką. Miny piłkarzom z Poznania zrzedły, gdy goście zakończyli jeden ze swych ataków bramką zdobytą z linii pola karnego. To był dopiero początek nieszczęść. Goście opanowali boisko, nie pozwalali już Lechowi na nic. Tylko raz Velde przedarł się pod pole karne gości, ale zamiast podać któremuś z dobrze ustawionych kolegów, z trudnej pozycji strzelił bardzo niecelnie. „Jaga” atakowała, a bezradnego Lecha nie było stać na choćby jedną skuteczną kontrę.
Na obronie w Jagiellonii gra wychowanek Lecha Mateusz Skrzypczak, syn kierownika poznańskiej drużyny. Właśnie on w zamieszaniu podbramkowym zdobył kontaktowego gola. Winowajcą był Andersson, który dał się wyprzedzić graczowi Jagiellonii i ratował się faulem. Rzut wolny egzekwowany był z ostrego kąta, ale z linii pola karnego. Skutkiem wstrzelenia piłki pod bramkę Lecha było trafienie niechcianego w Poznaniu zawodnika.
Jagiellonia konsekwentnie dążyła do wyrównania, a kibiców do wściekłości doprowadzał sędzia Sylwestrzak, widzący urojone faule graczy Lecha, a nie dostrzegający ewidentnych Jagiellonii. Mimo wszystko Lechowi udało się jakoś dotrwać do ostatniej minuty doliczonego czasu. Goście nacierali, kandydat na mistrza Polski bronił się rozpaczliwie. I obroniłby się, gdyby nie Czerwiński, zmiennik kontuzjowanego Anderssona, który przewrócił w polu karnym rywala. Sędzia nie zareagował, ale gracze Jagiellonii widzieli faul i domagali się interwencji VAR-u. Po obejrzeniu powtórki pan Sylwestrzak zarządził rzut karny, który przyniósł wyrównanie. Jeszcze jeden blamaż Lecha stał się faktem.